Forum Winkiel Strona Główna


Winkiel
Przytulny hotel
Odpowiedz do tematu
Spaleni słońcem, odcinek 6
Idril



Dołączył: 17 Sty 2007
Posty: 24
Przeczytał: 0 tematów


Po… khem, długiej przerwie powracam z kolejnym odcinkiem. Część była już publikowana na Mirriel, pod presją porządków, ale zdecydowałam, że na innych forach poczekam z wklejaniem, aż napiszę coś więcej niż marny kwit z pralni.
Za betę dziękuję jak zwykle Arthurowi Weasleyowi i kłaniam się w pas. Co złego to ja, nie Arthur.



Wysoki auror o smagłej twarzy pokrywał arabskimi robaczkami kolejny zwój papirusu.
Bijący od niego spokój wcale nie udzielał się Alice. Siedziała na brzegu fotela jak na szpilkach, mnąc w palcach materiał bluzki i odpowiadając na zadawane spokojnym, rzeczowym tonem pytania.
– Kto wiedział, gdzie pani przebywa? – Po angielsku mówił płynnie, ale z charakterystycznym twardym akcentem.
Alice zastanowiła się przez chwilę.
– Przyjechałam do Kairu dopiero dwa dni temu, wcześniej byłam na wykopaliskach na pustyni – odpowiedziała wreszcie. – Do tego hotelu zaprowadził mnie Bill Weasley i nikt oprócz niego nie wiedział, gdzie jestem.
– A czy podejrzewa pani, że to on mógł się włamać?
– W żadnym wypadku. Ja…
Alice rozejrzała się nerwowo po pomieszczeniu.
Biuro wyglądało naprawdę ohydnie. Gołe ściany w niezdrowym, zielonym kolorze, popękana szara wykładzina i jeden rachityczny kwiatek stojący na szafie. Na obłażącym z lakieru biurku stała zaśniedziała wizytówka z napisem: Lachsen Sallah. Widać egipskie Ministerstwo Magii nie troszczyło się przesadnie o swoich stróżów prawa. Aurorskie kwatery w Wielkiej Brytanii wyglądały dziesięć razy lepiej.
– Proszę pani? Chciała pani coś powiedzieć? – ponaglił auror. Alice wydawało się, że świdruje ją wzrokiem.
– Nie – skłamała szybko. – Tylko to, że Bill Weasley jest poza wszelkimi podejrzeniami.

***

Bill czekał na nią przed biurem, chodząc z jednego końca korytarza w drugi i z powrotem. Nim przesłuchanie Alice dobiegło końca, wydawało mu się, że przeszedł już co najmniej maraton. Kiedy wreszcie zobaczył dziewczynę wychodzącą z biura Sallaha, odetchnął z ulgą.
– Kalil mnie zawiadomił – powiedział, gdy Alice znalazła się już przy nim. – Masz pomysł, kto mógł to zrobić? I czego szukał?
– Nie wiem. Okazało się, że nic nie zginęło. Ktokolwiek to był, zrobił mi tylko kipisz w pokoju i nie znalazł tego, czego szukał.
Bill potarł ręką szczękę.
– A domyślasz się, czego mógł szukać?
– Nie. Chociaż… Może szukał moich notatek?
– Notatek?
– No wiesz, tych z waszych wykopalisk. Wzięłam je, kiedy wychodziłam do miasta, chciałam gdzieś usiąść i przejrzeć je na spokojnie. Najlepiej myśli mi się w knajpie, nad szklanką czegoś zimnego.
– Po co by temu komuś, ktokolwiek to jest, były potrzebne twoje notatki?
– Opisywałam tam wszystko bardzo szczegółowo. Metody pracy, wszystkie odkrycia, tego typu rzeczy.
Wyszli na nasłonecznioną ulicę i wmieszali się w tłum przelewający się ulicami magicznej części Kairu. Było jeszcze głośniej i jeszcze tłoczniej niż zazwyczaj.
– Możemy iść się czegoś napić i coś zjeść? – zaproponowała Alice. – Do jakiejś knajpy, obojętnie jakiej. Żeby była muzyczka, dobre jedzenie i kwiatek na stoliku. Wiesz, żeby przez chwilę było normalnie.
– Kwiatka na stoliku nie mogę obiecać. Ale reszta jest jak najbardziej możliwa – odparł Bill z uśmiechem.
Poprowadził dziewczynę w jedną z bocznych uliczek, gdzie ludzi było nieco mniej, a domy rzucały miły cień. Weszli w jedną z bram ozdobionych ażurowymi wzorami i Bill wskazał ręką na kremowy, niepozorny budynek.
– Masz swoją knajpę – powiedział. – Podają tutaj świetne jedzenie, a muzyka jest naprawdę miła.
Weszli do środka – Bill musiał się pochylić w drzwiach, by nie zawadzić głową o futrynę – i Alice miała wrażenie, jakby znalazła się w zupełnie innym świecie. W lokalu panował półmrok, mdłe światło wpadało tylko przez rząd niewielkich ażurowych okien. Wnętrze, utrzymane w czerwono-złotej tonacji, wyglądało jak przeniesione z jednej z baśni tysiąca i jednej nocy. Z gramofonu stojącego na barze sączyła się cicho arabska muzyka.
Usiedli przy stoliku tuż obok okna, z widokiem na znajdujący się na tyłach ogród. Po chwili z zaplecza wyszedł właściciel, niewielki i bardzo chudy, przepasany białym fartuchem sięgającym mu aż po kostki.
Przywitał ich tak wylewnie, jakby byli co najmniej parą królewską, a nie dwojgiem nieznajomych wyglądających na turystów, którzy przyszli zjeść kebab i El Menanas* na deser.
– Bill… – zaczęła niepewnie Alice, kiedy już złożyli zamówienie, a Arab znów zniknął na zapleczu.
– Tak?
– Co z waszymi wykopaliskami? Siergiej coś załatwił?
– Ciągle użera się z ministerstwem – westchnął Bill. – Rozmawiałem z nim wczoraj, jest wściekły jak stado głodnych hipogryfów. Mówił, że… a, może lepiej nie będę cytować, bo to się nie bardzo nadaje do powtórzenia. W każdym razie obsobaczył urzędników z ministerstwa równo. Ale szanse są. Ponoć ktoś jeszcze interweniował. W ministerstwie nabrali wody w usta i nie chcą powiedzieć, kto, ale chyba jakaś niezła szycha. Gorzej, że podobno na nasze miejsce ma lada dzień przyjść inna ekipa, więc trzeba się spieszyć.
Alice coś tknęło.
– Skąd ta ekipa? – zapytała.
– Z Hiszpanii, a co?
Billowi wydawało się, że dziewczyna lekko zbladła.

***

Lászlo zmiął pergamin i cisnął nim z wściekłością na podłogę. Odpowiedź na list przyszła nadspodziewanie szybko, jakby adresat domyślał się, że hrabia do niego napisze. Oczywiście, doskonale wiedział, że Szenvey jest zainteresowany egipskimi wykopaliskami i tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy zorientuje się, że ktoś mu wchodzi w paradę.
– Co za tupet… – syknął, wstając zza biurka. Otworzył z rozmachem drzwi gabinetu i podszedł do sekretarki.
– Płaszcz – warknął do Juliszki. Kobieta spojrzała na szefa ze zdumieniem, ale zaraz spełniła jego polecenie. – Wyjeżdżam. Jeśli ktoś będzie czegoś ode mnie chciał, niech fiuka do Egiptu.
– Ale panie hrabio… Minister… On… – zająknęła się Juliszka.
– Tak? – Lászlo uniósł brew. – Uważa pani, że minister nie poradzi sobie bez mojej pomocy? Cóż, wygląda na to, że jednak będzie musiał.
Aportował się przed swoją posiadłością. Piroszka otworzyła mu drzwi i odebrała płaszcz. W tym samym momencie Szenvey usłyszał czyjeś kroki w głębi domu.
– Ma pan gościa, panie hrabio, sir – poinformowała skrzatka. – Pan Ferenc Ráday czeka w salonie.
– Dziękuję, Piroszko. Podaj nam kawę.
Korytarz zdawał się wydłużać z każdym krokiem Lászlo. Szedł spokojnym, miarowym krokiem, stukając obcasami butów o dębowy parkiet i przez całą drogę zastanawiał się, czego może chcieć od niego Ráday oraz jak bardzo jest na niego wściekły.
– Wiedziałeś o tym! – krzyknął były minister, kiedy tylko Szenvey przekroczył próg salonu. – Wiedziałeś od samego początku! Może nawet brałeś w tym udział!
Piekielnie wściekły.
– Uspokój się, Ráday. Żyłka ci jeszcze pęknie – wycedził hrabia.
– Podpisałeś się pod tym! Podpisałeś się, a później pozwoliłeś, by posadzili na tym stanowisku Matyi Búsa! Ty, ze wszystkich ludzi… Wbiłeś mi nóż w plecy!
– Nie histeryzuj. Zrobiliśmy to, co trzeba było zrobić. Nikt ci nie kazał pakować się w ciemne interesy.
– I kto to mówi! – prychnął. – Jasne, wcale nie interesują cię wykopaliska w Egipcie! I wcale nie płacisz ciężkich pieniędzy łamaczom!
Lászlo zacisnął usta w wąską linijkę.
– Nie mieszaj się w cudze sprawy, Ferenc – powiedział powoli, akcentując każde słowo. – Dobrze ci radzę. Wiesz, gdzie są drzwi. I wybacz, że cię nie odprowadzę – uśmiechnął się zimno – ale się spieszę. Wyjeżdżam.

***

– Skąd Ráday wiedział, co robisz w Egipcie? – zapytał János, poprawiając się na krześle. Siedzieli na patio w kairskiej willi Lászlo i hrabia relacjonował bratankowi przebieg wydarzeń w Budapeszcie.
– Nie mam pewności, ale się domyślam. Czytaj. – Szenvey wyciągnął z kieszeni pomięty list. – To odpowiedź na pismo, które wysłałem naszemu staremu znajomemu.
János przebiegł wzrokiem zwój pergaminu, zapisany drobnym, pochyłym pismem.
– Myślałem, że dawno z tym skończył – powiedział, kiedy już skończył czytać.
– Też tak myślałem. Okazuje się jednak, że tylko przeniósł swoje interesy do Ameryki Południowej. Wiesz, grzebał w budowlach Majów i piramidach Azteków. Ma dość ludzi i na tyle duże wpływy, że mógł to zrobić bez zbędnego szumu. Dlatego nic o nim nie słyszeliśmy przez jakiś czas.
János sięgnął po stojącą na stoliku kawę i przez dłuższą chwilę milczał, wpatrując się w jeden punkt.
– Jeśli… – zaczął z namysłem – jeśli masz rację i w całą aferę jest wplątany Ráday, a może i Malfoy… Wszyscy wiedzą, jakie powiązania miał kiedyś Malfoy, prawda? Choćby nie wiadomo co mówił, to się ich nie wyprze. Myślisz, że to ma związek z Sam-Wiesz-Kim?
Lászlo pokręcił głową.
– Nie sądzę. Podejrzewam, że nasz stary znajomy ma w tym wszystkim swój własny interes. Obaj wiemy, co go pociąga. I myślę, że powinniśmy wreszcie jakoś zadziałać.

***

Kolumna samochodów brnęła z trudem przez zasypaną piaskiem drogę. Silniki rzęziły i krztusiły się pustynnym pyłem raz po raz, ale auta jechały, wszystko było w porządku. Rzecz jasna jak na egipskie standardy. Wszystkie okna były zamknięte – lepszy zaduch niż wszechobecny kurz.
Alice wyglądała przez zmatowiałą szybę, starając się ignorować siedzącego za kierownicą Billa, który klął jak szewc.
– Bill, na Merlina, nie zachowuj się jak dziecko! – zirytowała się wreszcie siedząca na fotelu pasażera Katia. – Mogło być gorzej. Mogliśmy trafić na burzę piaskową.
– Cały sprzęt nam cholera weźmie – zżymał się Weasley. – Plandeka się przekrzywiła, bo Thorkild źle przywiązał i nawiewa tam tony pyłu. Więcej nie trzeba, żeby wszystko uszkodzić. Mam być zadowolony?
– Cóż cię ugryzło?
Bill nie odrywał oczu od drogi.
– Nieważne.
– Jasne. Nie chcesz, nie mów. – Katia wzruszyła ramionami. – Ale nie musimy znosić twoich fochów.
– Dobra już, dobra! – Łamacz westchnął. – Miałem wiadomości z domu. Syriusz Black… Mówiłem ci, że zwiał? Prawdopodobnie usiłuje się dostać do Hogwartu. Mam tam piątkę rodzeństwa i…
– Black chce się dostać do Hogwartu? – Alice oderwała się od okna i wyprostowała gwałtownie. – I co na to Dumbledore?
– Sprowadził dementorów.
Na moment zapadła cisza.
– Żartujesz – odezwała się wreszcie Katia.
– Niestety nie. Zostaną w Hogwarcie, dopóki Black będzie na wolności.
– Ale… – zaczęła Alice – złapią go, prawda?
– Z tego, co pisała moja matka, wiem, że ministerstwo zarządziło szczegółowe śledztwo, aurorzy robią, co mogą, ale na razie nawet nie wpadli na jego trop. Ten skurczybyk jest piekielnie sprytny, jeśli udało mu się wydostać z Azkabanu, przepłynąć Morze Północne i nie dać się złapać przez tak długi czas.
– Ale Hogwart? Dlaczego Hogwart?
– Może chce dokończyć robo… Szlag! – Bill nadepnął z całej siły na hamulec. Samochód jadący przed nimi zarył się przednimi kołami w piasek i uniknęli zderzenia w ostatniej chwili.
Alice uważała, że przywrócenie łamaczom Siergieja koncesji na wykopaliska nosiło znamiona cudu. Do Bierniewa dotarł przeciek, iż ktoś bardzo wpływowy interweniował w Ministerstwie Magii po raz drugi i podejrzewał, że tylko tej osobie zawdzięczali możliwość powrotu. Ale jechali. I tylko to się liczyło.
– Thorkild, niech to szlag, uważaj trochę, jak jeździsz! – Bill wysiadł z samochodu i ruszył w stronę zakopanego w piach pojazdu. – Dawaj łopatę. Musimy was odgrzebać.
– Nawiało tu tego cholerstwa, koła mi się zabuksowały i tyle… – mamrotał Janssen, wyciągając łopatę spod plandeki okrywającej skrzynię ciężarówki.
Kiedy wreszcie dojechali na miejsce i skończyli rozkładać namioty oraz rozpakowywać sprzęt, zaczęło się już ściemniać. Wiatr ucichł, na płonącym, czerwonym niebie nie było ani jednej chmury, za to tam, gdzie czerwień zaczęła powoli przechodzić we fiolet, pokazały się pierwsze gwiazdy. Grobowce wyglądały niesamowicie w świetle wczesnego wieczoru. Purpura kładła się na kamieniach, tylko w zagłębieniach między skalnymi blokami panował półmrok. Filary rzucały wydłużone, drgające w gorącym powietrzu cienie.
Łamacze nie mieli nic do roboty. Snuli się po obozie, czekając do następnego dnia na rozpoczęcie pracy. Alice, nie mając lepszego zajęcia, wdała się w rozmowę o ich pracy.
– To nie jest tak, że łamaczem może zostać każdy, kto przejdzie odpowiedni kurs – powiedział Thorkild, siedzący u wejścia do swojego namiotu. Alice przysiadła tuż przy nim i wyciągnęła z torby samopiszące pióro. – Owszem, możesz mieć papiery, ale urzędowy świstek to nie wszystko. To coś się ma albo nie, i tyle. Siergiej to ma, Bill, Katia… My wszyscy to mamy. Inaczej by nas tutaj nie było. W najlepszym razie ozdabialibyśmy kominki u naszych rodzin, złożeni w gustownej urnie. Od małego chciałem pracować dla Gringotta. Co prawda wolałem Amerykę Południową, zawsze interesowała mnie historia Majów i Inków, ale Egipt też nie jest zły. I mam zdecydowanie bliżej do domu.
– Co na to twoi bliscy? Na to, że pracujesz z dala od domu i do tego narażasz się na niebezpieczeństwo?
Thorkild uśmiechnął się rozbrajająco.
– Mój dziadek był łamaczem, mój ojciec był łamaczem i ja też jestem łamaczem – wyjaśnił. – Moja rodzina już się przyzwyczaiła do tego, że Janssenowie wybierają sobie niebezpieczne zawody. Tak przynajmniej sądzę. Mój brat jest aurorem, ja łamaczem, a najmłodszy brat jeszcze się uczy, ale już wie, że też chce być aurorem, jak Thorsten.
Przez chwilę słychać było tylko miarowe poskrzypywanie samopiszącego pióra, zapisującego maczkiem zwój pergaminu. Zrobiło się już całkiem ciemno. Thorkild cichym Incendio zapalił lampę, wiszącą nad wejściem do namiotu. Światło migotało, raz ogień ledwie się tlił, by za chwilę buchnąć większym płomieniem. Powietrze znacznie się ochłodziło i Alice odeszła na chwilę do swojego namiotu, by przynieść chustę, którą narzuciła na ramiona, wtulając twarz w miękki materiał. Złota nitka błyszczała w ciepłym świetle lampy.
– A co byś robił, gdybyś nie był łamaczem? – zapytała po chwili milczenia, ogrzewając dłonie kubkiem parującej, aromatycznej herbaty.
– Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł szczerze, wzruszając ramionami. – Ty też masz fajny zawód. Jeździsz sobie po świecie i opisujesz różne historie, spotykasz ciekawych ludzi. I jeszcze ci za to płacą. Tak, podejrzewam, że mógłbym być dziennikarzem.
Alice zaśmiała się i zwinęła pergamin w rolkę.
– Ta praca ma też swoje ciemne strony, uwierz – powiedziała, skubiąc zadartą skórkę przy paznokciu. – Owszem, podróże są ciekawe, czasem nawet fascynujące, ale nie zawsze spotyka się tylko dobrych ludzi. Niektórzy… Nieważne – urwała, zmieszana, i upiła łyk herbaty. Zrobiło jej się gorąco. Nie wiedziała, czy to pod wpływem ciepłego napoju, czy niechcianych, złych wspomnień.
Janssen spojrzał na nią pytająco. Miał przenikliwe, bladoniebieskie oczy. Alice zmieszała się jeszcze bardziej, po czym odpowiedziała:
– Powiedzmy, że są ludzie, których wolałabym nigdy nie poznać.

***

W magicznej Kordobie było miejsce, które znały wszystkie osoby fascynujące się nielegalnymi praktykami magicznymi. Wystarczyło wejść w jedną z bocznych uliczek odchodzących od rynku i przejść kilkaset jardów, po czym skręcić w lewo, by stanąć przed starą kamienicą, nad której drzwiami wyciosano w kamieniu głowę sfinksa.
Esteban Delgado przystanął w cieniu rzucanym przez budynek po drugiej stroni uliczki i zastukał do drzwi. Kołatka w kształcie łba mantykory zasyczała cicho, wykrzywiając się w odpychającym grymasie, po czym zastygła na powrót bez ruchu. Mężczyzna czekał, co chwila odgarniając z czoła ciemne włosy nerwowym ruchem. Nasłuchiwał przez chwilę, ale wewnątrz panowała cisza. Widocznie nikogo nie było w domu albo Gabriel po prostu nie miał zamiaru otworzyć. Ten czarodziej był zdolny do wszystkiego.
Już miał odejść, kiedy wreszcie usłyszał skrzypienie wysłużonych schodów a później szczęk otwieranego zamka. Drzwi uchyliły się i Delgado zobaczył w nich drobną, smagłą dziewczynę w białej sukience.
– Bianka, przyszedłem do twojego stryja. Wpuść mnie.
Dziewczyna zaśmiała się nienaturalnie i wlepiła w Estebana nieco nieprzytomne spojrzenie. Mężczyzna poczuł, jak jeżą mu się włoski na karku. Nie cierpiał tam przychodzić właśnie ze względu na Biankę. Bratanica Gabriela miała nieco nie po kolei w głowie i z jakiegoś powodu nie lubiła Estebana, jednocześnie nie odstępując go ani na krok przy każdej wizycie.
– Wpuść mnie – zażądał stanowczo.
Dziewczyna znów się zaśmiała, ale uchyliła szerzej drzwi, pozwalając mężczyźnie wejść do środka. Wewnątrz było ciemno, wszystkie story z granatowego pluszu starannie zaciągnięto. Esteban wiedział, że to robota Bianki, która miała obsesję na punkcie światła słonecznego. Długi, wąski korytarz oświetlał rząd niewielkich kinkietów, rzucających słabe, mdłe światło.
Nic dziwnego, że dziewczyna wyrosła na dziwaczkę, pomyślał Delgado, zmierzając do pokoju w końcu korytarza. Wychowywać się w takim domu. I urodzić się w takiej rodzinie…
Ród Gabriela Garcii słynął z bardzo czystej krwi i wieków chowu wsobnego. Zważywszy, w jak bliskim pokrewieństwie zawierano tam małżeństwa, należało się dziwić, że tak niewiele dzieci przychodziło na świat nienormalnych. Bianka miała nieszczęście być jednym z nich.
Dziewczyna od razu, kiedy tylko wszedł, pobiegła zawiadomić stryja o niespodziewanym gościu, głośno stukając obcasami o podłogę, ale i tak Esteban zapukał dwukrotnie i poczekał, aż usłyszał szorstkie „wejść”, wypowiedziane zachrypniętym głosem.
Gabriel siedział w fotelu, grzejąc powykręcane artretyzmem palce przy kominku. W pokoju czuć było wilgoć, taką jak w długo zamkniętych, niewietrzonych pomieszczeniach.
– Czego chcesz? Jestem chory – powiedział i jakby na dowód zaniósł się suchym kaszlem. – Bianka ci nie powiedziała, że nikogo nie przyjmuję?
Esteban przewrócił oczami, mając nadzieję, że Garcia tego nie dostrzeże w panującym półmroku.
– Mamy problem – powiedział cicho, odgarniając włosy z czoła. Zawsze to robił, kiedy był zdenerwowany.
– Ty masz problem, chłopcze. Nie ja. – Gabriel wycelował w niego długim, kościstym palcem.
– Nie. Mamy problem – powtórzył Delgado. – Pan też, panie Garcia.
Stary czarodziej wyjął z szuflady bibułkę, tytoń i skręcił sobie papierosa, po czym zapalił go zaklęciem. Zaciągnął się, a chwilę później dopadł go kolejny atak kaszlu.
– Jesteśmy umoczeni. – Esteban podszedł bliżej i ściszył głos. – Wszyscy. Jeśli wpadnie jeden z nas, pociągnie resztę za sobą w sam środek wielkiego, głębokiego bagna. Będę się streszczać. Ktoś nam, nieelegancko mówiąc, robi koło pióra. Domyślamy się, kto. Ale już zdążył narobić smrodu i trzeba działać bardziej zdecydowanie.
– My, my… Zawsze to samo. My. Nie umiesz myśleć samodzielnie, Esteban? Potrzeba ci do tego jeszcze kogoś? – zakpił Gabriel. Delgado zgrzytnął zębami, ale nic nie powiedział. Naprawdę zależało im na pomocy tego człowieka. – A do czego ja wam jestem potrzebny?
– Musimy dostać kilka rzeczy, które są niezbyt legalne, szczerze mówiąc. Ale cena nie gra roli. Zapłacimy, ile tylko będzie trzeba. Zależy nam tylko na czasie.
– Masz listę? – zapytał Garcia.
Esteban sięgnął do kieszeni spodni, wyjął stamtąd zwitek pergaminu i podał go staremu czarodziejowi. Ten poszperał przez chwilę w biurku w poszukiwaniu okularów, po czym przebiegł wzrokiem spis i podniósł spojrzenie na stojącego w oczekiwaniu mężczyznę.
– Wiesz, że to będzie kosztować, prawda?
– Jak powiedziałem, cena nie gra roli. Musimy mieć te skarby z grobowców. Musimy. Reszta się nie liczy.



* El Menanas – egipskie ciasteczka z nadzieniem migdałowym.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Spaleni słońcem, odcinek 6
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu