Forum Winkiel Strona Główna


Winkiel
Przytulny hotel
Odpowiedz do tematu
Koncert skrzypcowy d-moll
Arianrod
Administrator


Dołączył: 17 Sty 2007
Posty: 121
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz

To ja sobie pozwalam coś wrzucić. Wyleciało już ze wszystkich for, z racji braku aktualizacji, a na TN nigdy się nie pojawiło, bo jest snaperskie. W dodatku to mój pierwszy fik. Więc jeśli już Was wystarczające zniechęciłam, to wieszam. niech się kurzy

Koncert skrzypcowy D-mol

1. Klucz wiolinowy

Hogwart brzmiał jak symfonia. Kamienne mury mruczały ciemnym basem, srebrnym mezzosopranem odpowiadało im jezioro. Wabił namiętny tenor Zakazanego Lasu. A gdzieś we wnętrzu zamku śpiewał kontralt, miękki jak aksamit, niebezpiecznie zniewalający, jak głos syren, sprowadzających żeglarzy na śmierć.
Jedenastolatki przekraczające po raz pierwszy progi Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart zdawały się mieć oczy dookoła głowy i cale mnóstwo palców, którymi wskazywały sobie co bardziej interesujące obiekty. Z rozkrzyczanej, hałaśliwej gromady wyróżniało się tylko jedno dziecko. Rhonwyn Blackbourn weszła do zamku z zamkniętymi oczami, na oślep, wstrzymując oddech. Prowadziła ją tylko muzyka. Magia potrafiła śpiewać.

***

- Hufflepuff! – Krzyknęła Tiara Przydziału. Puchoni zaklaskali niemrawo, kiedy Rhonwyn ruszyła w ich stronę. Nie zdziwiła się, ani nie zmartwiła. Ostatecznie ludzie rzadko zaczynali pałać do niej sympatią na pierwszy rzut oka, a i później niewiele się zmieniało... Jest na świecie gatunek ludzi, których nie lubi się za twarz, a jej brzydka, chuda fizjonomia o ostrych rysach i zbyt dużych szarych oczach, przysłonięta w dodatku za długą grzywką nie budziła ani zaufania, ani przyjaznych uczuć.
Hufflepuff... Tata, waleczny Gryfon, raczej nie będzie zadowolony. Zbyt często słyszała, jak opowiadał jej o Domach.
- Przed bitwą Gryfoni przygotowują broń, Krukoni przygotowują strategię, Ślizgoni przygotowują zdradę, a Puchoni przygotowują odwrót.
- I dzięki Puchonom, ci którzy nie zginą w bitwie, nie pomrą też z głodu. – Dodawała zwykle ciotka Maggie.
Właściwie ten Dom nawet Rhonwyn odpowiadał. Tiara zastanawiała się nad Slytherinem, ale uznała, że Rhonwyn posiada za mało woli walki. I ambicji. Dziewczynka nie sprzeczała się – ambicja była dla niej tylko słowem na a, a wola walki to było to coś, co sprawiało, że tata nigdy nie wiedział, kiedy powiedzieć pas. Zawsze przegrywał w karty.
Przyjrzała się swoim nowym znajomym. Jasna blondynka, Ingrid, pochodziła niewątpliwie ze Skandynawii. Rozgadana, bezczelna Emily wyglądała na Irlandkę. Jak wszyscy inni, patrzyły na nią z dystansem. Jak zwykle niewiele ją to obchodziło.

***

Ludzie są podobni do instrumentów. Większość przypomina bębny, łatwe w obsłudze, hałaśliwe i puste w środku. Profesor McGonagall była jak organy – surowe i potężne, gdzieś w sobie kryjące zdolność do nucenia kołysanek Dzieciątku w żłobie. Dyrektor miał głęboką, ciepłą barwę saksofonu i nieprzewidywalność jazzowej improwizacji. Gajowy Hagrid był jak okaryna. Prosty, szlachetny dźwięk i równie bliski ziemi, jak glina. Cedrik Diggory, Puchon z jej roku miał radosny spokój akustycznej gitary. Ale ten człowiek... Napięte do niemożliwości struny, pociemniałe drewno i ukryta, niewidoczna dusza, tworząca instrument. I dźwięk – nieprawdopodobny, utkany z jedwabiu – dźwięk altowych skrzypiec.
- Jesteście tutaj, żeby się nauczyć subtelnej, a jednocześnie ścisłej sztuki przyrządzania eliksirów. Nie ma tutaj głupiego wymachiwania różdżkami, więc być może wielu z was uważa, że to w ogóle nie jest magia. Nie oczekuję od was, że naprawdę docenicie piękno kipiącego kotła i unoszącej się z niego roziskrzonej pary, delikatną moc płynów płynących w żyłach, zdolną zaczarować umysł i usidlić zmysły. Mogę was nauczyć, jak uwięzić w butelce sławę, uwarzyć chwałę, a nawet powstrzymać śmierć, jeśli tylko nie jesteście bandą bałwanów, jakich zwykle muszę nauczać.
W tym momencie Rhonwyn pokochała eliksiry. W szarych oczach pojawiło się niezłomne postanowienie – nauczy się. Warzyć chwałę, więzić sławę i powstrzymywać śmierć. Chwilę później, stojąc i próbując wymyślić coś bardziej konstruktywnego, niż „Eee... Nie wiem?”, zrozumiała, że nie będzie to takie proste.
- Widzę, że przybył nam kolejny geniusz – rzucił Snape sarkastycznie – zdolności pierwszoklasistów do logicznych wypowiedzi są z roku na rok coraz bardziej zadziwiające. Siadaj, Blackbourn.
Usiadła. Ten głos, który ranił słowami i pieścił brzmieniem... To było oszałamiające.

***

Cały Dom Hufflepuff nienawidził Mistrza Eliksirów od pierwszych zajęć. Nie było w tym nic dziwnego. Przy Krukonach, którzy znali podręczniki na pamięć i żaden sarkazm nie mógł naruszyć ich pewności o własnej wszechwiedzy, nieśmiali i wrażliwi Puchoni wypadali, delikatnie rzecz ujmując, słabo. A Severus Snape nie miał w zwyczaju ujmować czegokolwiek delikatnie. Jadowite drwiny profesora i wiecznie sterczące w górę ręce krukońskich omnibusów zwykle całkowicie pozbawiały Puchonów śmiałości i jakiejkolwiek pewności siebie. Zajęcia trzeba było po prostu przetrwać, szczytem marzeń stawało się N i żaden Puchon nie wierzył, że mógłby zdać SUMa z eliksirów.
Rhonwyn podniosła rękę. Klasa zamarła. W oczach Ingrid błysnęła propozycja natychmiastowego odstawienia do skrzydła szpitalnego. Rhonwyn stłumiła nagłą potrzebę ukrycia się pod stołem. Ostatecznie każdą tradycję trzeba kiedyś złamać.
- Widzę, że prześwietny Dom Hufflepuff postanowił poudzielać się na moich zajęciach – wycedził profesor. Puchonka chłonęła dźwięk i barwę, zastanawiając się jednocześnie, jak każde słowo, wypowiedziane takim głosem, może brzmieć jak obelga.
- Opisz mi właściwości i pochodzenie bezoaru, Blackbourn.
- Wcześniej nie pytał o bezoar, tylko o eliksiry uspokajające – szepnęła gniewnie Emily. – Tego jeszcze nie przerabialiśmy!
- Masz coś do powiedzenia, Hudson?
- Nie, panie profesorze.
- Więc bądź łaskawa milczeć. Słucham, Blackbourn.
Rhonwyn nabrała powietrza. Jeżeli dobrze zrozumiała tę złośliwą satysfakcję w czarnych oczach, Snape miał nadzieję, że nie będzie umiała odpowiedzieć. Cóż, zamierzała sprawić mu zawód. Głosem na początku drżącym, a potem coraz pewniejszym zaczęła omawiać właściwości bezoaru.
- Czyżby Puchoni nie osiągnęli jeszcze stanu całkowitego skretynienia? Zadziwiające. Wobec tego – profesor niemal wypluł te słowa – punkt dla Hufflepuffu. A ja pozwolę sobie sprawdzić, może dobra passa potrwa jeszcze przez chwilę. Panna Hudson bardzo chciała powiedzieć coś o eliksirach uspokajających, prawda? Wszyscy słuchamy, Hudson.
Emily wstała, rozglądając się nerwowo po klasie i usiłując odczytać odpowiedź z poruszających się ust Cedrika.
- Słucham, Hudson – powtórzył Snape – To już przecież przerabialiśmy.
Dziewczynka milczała. Rhonwyn wiedziała, że Emily umie odpowiedzieć – uczyła się eliksirów cały poprzedni wieczór. Ale teraz nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
- Widzę, że poprzednia uwaga była przedwczesna, skoro nie jesteście w stanie opanowac nawet materiału z dwóch lekcji. Minus dziesięć punktów dla Hufflepuffu, a panna Hudson na następne zajęcia napisze esej na temat eliksirów uspokajających. Dwie stopy pergaminu. Żegnam.
- Nienawidzę go – jęknęła Emily, wychodząc z lochów. – Ukarał mnie za to, że Rhonwyn była przygotowana i musiał dać nam punkt!
- Dał jeden, a zabrał dziesięć! – Przyłączyła się Ingrid. – Obrzydliwy, stronniczy, tłustowłosy dupek!
- Em, przecież uczyłaś się tego wczoraj – próbowała zrozumieć Rhonwyn – dlaczego nic nie powiedziałaś?
- Bo jak go widzę, to zapominam jak się nazywam, o co dopiero jakiś cholernych składników! Zresztą, jakie to ma znaczenie? I tak uważa nas za debili i zawsze znajdzie sposób, żeby zabrać punkty. Wszystko jedno czy umiesz, czy nie! Jest pokręcony jak... jak...
- Klucz wiolinowy – dokończyła cicho Rhonwyn, zachowując dla siebie spostrzeżenie, że Snape dał jej punkt, wprawdzie tylko jeden, ale dał i że nawet profesor Sprout odebrałaby punkty uczennicy, która nie jest w stanie powtórzyć materiału z poprzednich zajęć.
- Nie wiem, co to jest klucz wiolinowy – powiedziała ze złością Ingrid – ale brzmi za ładnie, żeby to niego pasowało. Chyba, że to jakaś kulturalna odmiana g...

***

Zamek pulsował energią. Korytarze wypełnione były kolorowym, przekrzykującym się życiem. No, może poza lochami – te wypełnione były przytłaczającą obecnością naczelnego postrachu Hogwartu. Rhonwyn opuściła ramiona zniechęcona. Znalezienie sobie miejsca na własną rękę graniczyło z cudem. A skoro tak, należało poprosić o pomoc.
W szklarni numer cztery panowała atmosfera lekko cmentarna. Dziwne, blade i wiotkie rośliny chwiały się lekko, zawodząc ponurą, głuchą, jakby z podziemi dochodzącą pieśń. Profesor Sprout podniosła głowę.
- Panno Blackbourn, tutaj nie wolno wchodzić uczniom z pierwszego roku.
- Przepraszam, pani profesor. Chciałam z panią porozmawiać. Mam problem.
- Słucham?
- Potrzebuję miejsca, gdzie będę sama i nikt nie będzie mnie słyszał.
- Miejsce, gdzie będziesz sama i nikt cię nie usłyszy? Ale po co?
- Żeby ćwiczyć grę na skrzypcach.
- Myślę, że możesz grać w pokoju wspólnym. Koleżanki na pewno z chęcią posłuchają.
Rhonwyn westchnęła. Opiekunka Hufflepuffu widocznie nie zdawała sobie sprawy, co to znaczy „ćwiczyć”.
- Pani profesor, to jest raczej... monotonne. I męczące dla słuchaczy. Ciągłe powtarzanie gam i motywów.
Wyjaśnienie nie było do końca prawdziwe, ostatecznie rzadko ćwiczyła gamy. Wolała grać. Ale profesor Sprout patrzyła na nią, jakby Rhonwyn poprosiła co najmniej o wolną salkę do trenowania Niewybaczalnych na szczurach. Dziewczynka przypuszczała, że argument „nie lubię grać przy ludziach”, mógłby być za mało przekonywujący.
- Wobec tego, może obłożę po prostu twoje łóżko zaklęciem wyciszającym? Będziesz mogła ćwiczyć w dormitorium, nie przeszkadzając koleżankom?
Rhonwyn pokiwała głową. Pomysł wydawał się dobry. Możliwość grania po całych nocach... Lepiej niż w domu. Mama – pianistka dobrze rozumiała potrzebę ćwiczeń i sama goniła córkę do instrumentu, ale ciotka Maggie, domowy głos rozsądku, stanowczo sprzeciwiała się zarywaniu nocy.
- Dziecko musi się wyspać – padało kategoryczne zdanie i mama wycofywała się potulnie, a Rhonwyn grzecznie szła do łóżka. Ciotka Maggie była bębnem o bardzo stanowczym brzmieniu.

***

Przez barierę zaklęcia nie przenikał żaden dźwięk. Ani oddechy współlokatorek, ani pochrapywanie Emily, ani śpiew magii. Cisza. Rhonwyn na wszelki wypadek poczekała, że bębenki z jej dormitorium usną. Wyjęła skrzypce i delikatnie, pieszczotliwie przesunęła smyczkiem po strunach. Coś było źle. Instrument był doskonale nastrojony, dźwięk był czysty, ale... martwy? Głuchy. Skrępowany. Silencio okleiło struny jak słodka, gęsta wata cukrowa, wessało i wytłumiło nuty. Równie dobrze mogłaby grać pod wodą.
Powoli odłożyła skrzypce. Widocznie muzyki nie można ograniczać magią, to było jak okaleczenie. Jak więzienie. Przez chwilę zastanawiała się, czy profesor Sprout zrozumie, o co jej chodzi. Biorąc pod uwagę ostatnią rozmowę – raczej nie. Pozostawała tylko rezygnacja z kolacji w wielkiej sali, co dawało jakieś pół godziny pustego dormitorium dziennie. Gdyby od czasu do czasu nie zeszła też na obiad, miałaby jeszcze dodatkową godzinę. Stanowczo przyłożyła głowę do poduszki. Łzy także miały swoją melodię – srebrne, smutne brzmienie trójkąta.

***

Kiedy do dormitorium zaczął wlewać się najedzony i zadowolony tłumek Puchonów, skrzypce leżały już bezpiecznie ukryte w kufrze, a Rhonwyn siedziała przy kominku i przeglądała podręcznik do eliksirów. Ingrid przyjrzała jej się podejrzliwie.
- Eliksiry są dopiero za trzy dni. A na jutro mamy wypracowanie z transmutacji.
Rhonwyn wzruszyła ramionami. Skończony esej, przepisowe dwie rolki, leżał na jej nocnej szafce.
- Mam do ciebie sprawę – rzuciła Ingrid – właściwie mamy. Mogłabyś nie zgłaszać się więcej na eliksirach? Wiesz, rozmawiałyśmy o tym z Em i doszłyśmy do wniosku, że to dlatego zabrał nam punkty.
- Jasne – odparła obojętnie.
- To znaczy... – Zawahała się blondynka – nie chodzi mi o... To znaczy, on po prostu jest niesprawiedliwy i... Nie chciałam powiedzieć, że to twoja wina, ani...
- W porządku. Rozumiem. Nie będę się zgłaszać – spojrzała na koleżankę. Wyglądała na zawstydzoną. – Naprawdę w porządku, Ingrid. Nie obraziłam się, ani nie jest mi przykro. To bez znaczenia.
- No, to... dobrze. To ja idę poprawiać wypracowanie.
- Jasne – odpowiedziała nieuważnie Rhonwyn, z powrotem zagłębiając się w książkę.

***

Opuszczanie kolacji, a po pewnym czasie również niemal każdego obiadu, odbiło się na wyglądzie panny Blackbourn niemal natychmiast. Ale profesor Sprout, uparcie usiłująca wyjaśnić brak apetytu wychowanki, uzyskiwała za każdym razem tę samą odpowiedz – nie byłam głodna, proszę pani. Sama natomiast Rhonwyn martwiła się tylko tym, że czasu i tak jej nie wystarczało. Rozważała przez chwilę rezygnację także ze śniadań, ale porzuciła ten pomysł, nie chcąc wzbudzać jeszcze większego zainteresowania. Wreszcie, listopadowym wieczorem, kiedy okazało się, że zarówno Emily, jak i Ingrid nie wybierają się na kolacje, a co za tym idzie, nie zamierzają opuścić dormitorium, Rhonwyn zdecydowała się na krok radykalny. Było miejsce na zamku, gdzie nikt nie mógł jej usłyszeć, chyba że specjalnie by się tam wybrał. Oczywiście, odwiedzanie go było surowo zabronione. Zwłaszcza nocą. Ale czasem życie nie pozostawia człowiekowi wyboru.
Nienawidziła tego. Tiara miała całkowitą słuszność, przydzielając ją do Hufflepuffu. Ślizgoni byli przekonani, że nie ma nic nagannego w łamaniu zasad – dopóki nikt ich nie złapie. Gryfoni natomiast... Gdyby dyrektor poświęcił wystarczająco dużo czasu, żeby objaśnić im sens wszystkich reguł, które uważali za bzdurne, być może wtedy zaczęliby ich przestrzegać. Oczywiście, jeśli nie kolidowałyby z ich pomysłami zbawiania świata. Gryfoni mieli tendencję do samotnego bohaterstwa, a takie zawsze stawiało się ponad prawem. A Puchoni wierzyli, że przepisy tworzono dla bezpieczeństwa, a nie po to, żeby je łamać. Nie zakładali, że wiedzą lepiej i że ich sprawy są ważniejsze niż „jakiś tam regulamin”. Nie żądali, żeby robić dla nich wyjątki. Wspinając się po długich, krętych schodach na Wieżę Astronomiczną, Rhonwyn czuła się okropnie. Jak jakiś Gryfon. Ale musiała zagrać na skrzypcach.

***

Niczym nieskrępowane dźwięki skrzypiec lekko unosiły się w ciemności, splatając się z delikatnym canto jeziora i łagodnym, niskim murmurando zamkowych murów. Z biblioteki płynął chóralny śpiew setek ksiąg. A zza piano skrzypcowych strun słychać było wspinające się na wieżę kroki i szmer sunącego po stopniach, ciężkiego płaszcza.
Grała dalej, choć dłoń trzymająca smyczek zadrżała, a krew tłukła się w żyłach mocno, jak fortepianowe forte. Tuliła pociemniałe drewno, przesuwała smyczkiem po strunach powolnym, pieszczotliwym ruchem. Pierwszy raz w życiu, Rhonwyn grała dla kogoś. Delikatna, ciepła pajęczyna dźwięków, chroniąca ją przed światem opadała. Bezpieczny kokon skrzypcowych strun obejmował teraz również tę ciemną postać, stojącą u drzwi. I pomiędzy nimi nie było już nic, co mogłoby ją osłonić. Z każdym ruchem smyczka splot gęstniał, a ona stawała się coraz bardziej otwarta i bezbronna. Płaszcz jakby rozwiał wiatr, po sukience nie zostało wspomnienia. Dźwięki ryły szczeliny w nagiej skórze, ostatnie takty obdarły ją do żywego mięsa. Opuściła skrzypce.
- Szlaban, Blackbourn – powiedział Mistrz Eliksirów miękko.

***

Listopadowa mgła otuliła zamek, jak puchowa kołderka. Nie dawała niestety podobnego ciepła – lochy zdawały się być jeszcze wilgotniejsze i bardziej ponure, niż zwykle. Schodząc wieczorem na szlaban, Rhonwyn czuła, jakby zanurzała się w lodowatą czeluść. Marie, mała Francuzka, której drobne ręce drżały na lekcjach eliksirów jak struny cymbałów, z racji nader częstych wybuchów kociołków zdążyła nabrać doświadczenia w dziedzinie szlabanów u Mistrza Eliksirów. Zwykle, wychodząc z lochów, wyglądała, jakby wracała z piekła – za każdym razem zdziwiona, że żyje. Podobno, choć Puchonom trudno było w to uwierzyć, na szlabanach profesor był jeszcze bardziej nieprzyjemny niż na zajęciach. Rhonwyn nie pochwaliła się koleżankom, nie chcąc słyszeć ani wyrazów współczucia, ani – tym bardziej – makabrycznych opowieści, związanych z zarówno z czyszczeniem kociołków, jak i jadowitą złośliwością profesora. Gdzieś tam, w podziemiach, po kamiennych ścianach tańczyły dźwięki skrzypiec.
Kociołki – niektóre zardzewiałe, inne oklejone dziwnymi, dawno zastygłymi substancjami – z trudem dawały się odczyścić. Ale po godzinie, w czasie której udało jej się doprowadzić zaśniedziałą miedź do pierwotnego blasku, Rhonwyn uznała, że to zajęcie jest właściwie nie najgorsze. Lochy wypełniało spokojne, niewymuszone milczenie, znacznie przyjemniejsze, niż wieczny gwar wypełniający pokój wspólny Puchonów. Milczenie było dobre. Nie wymagało ograniczania dźwięków do słów. Nie zagłuszało muzyki.

***

Ferie świąteczne upłynęły jak ciepła melodia kolędy. Zielone, pachnące drzewko nuciło radośnie „Gdy się Chrystus rodzi”, a wiszące na nim aniołki wyśpiewywały pod sufit „Gloria, gloria in excelsis Deo”. Kominek w salonie trzaskał raźno „Dzisiaj w Betlejem”, a porozwieszane na ścianach złote gwiazdki opowiadały sobie o cichej, świętej nocy. I tylko nocą głos bezpańskiego psa gdzieś z daleka przypominał, że nie dla wszystkich znalazło się miejsce w gospodzie.
Mama była delikatna i ulotna jak tańczący w koronach drzew dźwięk poprzecznego fletu, którym kapryśny leśny bożek wabi nieśmiałe driady. Jej smukłe, wąskie palce pasowały do klawiszy, jak smyczek do strun. Rhonwyn odziedziczyła po niej te dłonie, szczupłe i białe, jedyną część swojego ciała, którą uważała za piękną. Mama codziennie wieczorem siadała do pianina i długo, do późnej nocy, grała wszystko, o co się ją poprosiło. Nawet ciotka Maggie zmiękła i nie wyganiała Rhonwyn spać przed jedenastą. I były jeszcze długie godziny w dużym, obdarzonym doskonałą akustyką pokoju, spędzane tylko w towarzystwie skrzypiec, smyczka i nut, miękko układających się na strunach. A jednak zdarzało jej się tęsknić za melodiami Hogwartu. Próbowała je zagrać, ale z dala od pulsującego magią zamku jego partytura bladła i rozmywała się, a takty rozbiegały się na wszystkie strony, śmiejąc się z bezskutecznych wysiłków przywiązania ich do strun.

***

Drugi semestr mijał szybko, jak radosne dźwięki oberka. Mroźne, zimowe wieczory sprzyjały nauce i Rhonwyn powoli przyswajała złożone melodie zaklęć profesora Flitwicka i profesor McGonagall. Zapałki grzecznie zamieniały się w igły, a poduszki fruwały radośnie po całym dormitorium. Historia magii wciąż była nudna jak powtarzające się gamy, podobnie jak obrona przed czarną magią. Profesor Sidious preferowała metodę „trzy razy zet”, czyli „zapoznać się, zreferować, zapamiętać” i na zajęciach z obrony uczniowie ani razu nie wyjęli różdżek. Marie potrzebowała nieustającej pomocy przy eliksirach i godzinami uczyła się na pamięć długich list składników. Wszyscy Puchoni usiłowali jej pomagać, zwłaszcza Cedrik Diggory, w którym filigranowa, przerażona dziewczynka budziła otchłanie uczuć opiekuńczych. A na zajęciach, kiedy myliła dziurawiec z imbirem, głos Marie stawał się jeszcze cichszy, twarzyczka jeszcze bledsza i Rhonwyn naprawdę nie rozumiała, jak profesor może być dla niej aż tak jadowity.
Potem szkolne błonia pokryły się błotem i Rhonwyn znowu grała na Wieży Astronomicznej. Wiatr pachniał deszczem i mokrą ziemią, wilgotne powietrze pieściło skórę, a uwolnione nuty tańczyły poloneza wokół niej i kryjącego się w cieniu słuchacza. A następny wieczór spędziła w lochach, czyszcząc kolejne zardzewiałe kociołki w niewymuszonej ciszy, przyjemny, spokojny wieczór, wypełniony staranną, puchońską pracą. Koleżanki w końcu dowiedziały się, że Rhonwyn dostała szlaban w lochach i musiała wysłuchać strasznych opowieści. Pewne zdziwienie budził fakt, że miały one dużo wspólnego z jej szlabanami. Puchonki mówiły o panującej w lochach, mrożącej krew w żyłach ciszy, w której głośniejszy oddech, lub zgrzyt kociołka o kociołek brzmi jak wystrzał, o nieruchomym spojrzeniu czarnych oczu i pogardliwie wykrzywionych wąskich ustach. Rhonwyn znała to wszystko, no może poza mrożeniem krwi, wystrzałami, czy pogardliwym grymasem i nawet zaczynała to lubić. Choć absolutnie nie miała zamiaru się to tego przyznawać.
Profesor witał ją spokojnym, nie wyrażającym niczego spojrzeniem, a potem albo zagłębiał się w książkę, albo stawał nad kociołkiem. Rhonwyn lubiła czasem obserwować jego precyzyjne ruchy, kiedy dodawał kolejne składniki, krople, albo uncje, tak jak ona układała na strunach krzyżyki, czy bemole. Warzenie eliksiru miało w sobie coś ze splatania nut, dokładność, i skupienie, i całkowite wyciszenie, wyjęcie się na wierzch z całą wrażliwością i miękkością wnętrza. Z czasem cichy i spokojny chłód lochów stał się dla Rhonwyn zamiast kary wyczekiwanym błogosławieństwem.




2. Dysonanse

Dwa miesiące ciągłej tęsknoty, daremnych prób uchwycenia ulotnych taktów i odegrania ukochanych melodii dobiegły końca. Rhonwyn wchodziła do Wielkiej Sali, wsłuchując się w ciepło dyrektora, surową prostotę profesor McGonagall, dobiegający z dala radosny śmiech jeziora i łagodne nuty murów. Ale przez wszystkie te wyczekiwane, znajome tony przedzierał się coraz bardziej męczący niepokój, wdzierający się w doskonałą harmonię drażniący dysonans. Nie mogła odnaleźć jego źródła. Słuchała nieuważnie wyczytywanych nazwisk pierwszorocznych, klaskała razem z innymi, kiedy do stołu podchodzili nowo przydzieleni Puchoni i szukała. Aż padło nazwisko „Potter Harold”, a w ledwo słyszalne tony skrzypiec Profesora Snape’a wplotła się głucha nuta namacalnej niemal nienawiści.
Wszystko to sprawiło, że wymarzona uczta nie była tak przyjemna, jak Rhonwyn tego oczekiwała. A kiedy potrawy znikły ze złotych półmisków, a profesor Dumbledore ogłosił surowy zakaz wchodzenia na korytarz na trzecim piętrze, poczuła się jeszcze gorzej. Hogwart nie chciał kojarzyć się z niebezpieczeństwem. I wtedy Potter Harry, siedzący przy stole Gryffindoru wybuchnął śmiechem, lekceważącym, pobłażliwym rechotem bębna, przekonanego, że z zagrożeniem poradzi sobie sam, a zakazy go nie dotyczą.

***

Z profesora Quirella śmiali się nawet Puchoni. Przerażony, podskakujący przy każdym szmerze, jakby sam się o to prosił. Na pierwszą lekcję obrony Dom Hufflepuffu wchodził z pewną ciekawością – jak człowiek, który wszystkiego się boi, może nauczać takiego przedmiotu – ale i lekceważeniem. Rhonwyn słuchała jego niepewnego głosu z lękiem. Znalazła swój dysonans. On nie był podobny do instrumentu, raczej do przeraźliwej kociej muzyki, splecionej z krańcowego przerażenia, głuchej nienawiści, szalonego pożądania i czystego, niczym nie skażonego zła. Nie budził w niej litości. Tylko grozę. Jego oczy były jak wirujące, niekończące się spirale szaleństwa. Lekcje obrony stały się horrorem. Przed wejściem do obwieszonej amuletami i główkami czosnku sali, gdzie inni uczniowie zabawiali się kpinami z „tego czubka”, Rhonwyn wpadała niemal w histerię. Było jej niedobrze ze strachu, mięśnie sztywniały, a w uszach wrzeszczała panika. Przekonanie, że dzieje się coś strasznego nie opuszczało jej ani na moment i potwierdziło się ostatecznie chłodnej październikowej nocy, kiedy stroiła skrzypce na Wieży. Zakazany Las śpiewał requiem. Kiedy powolne kroki Profesora zatrzymały się u wejścia, Rhonwyn grała mszę żałobną z trudem powstrzymując łzy.
- Profesorze – powiedziała cicho, kiedy ostatnie tony nad Lasem ucichły – tam się stało coś strasznego.
Snape drgnął i spojrzał na nią ze zdziwieniem.
- Co strasznego, Blackbourn?
- Nie wiem. Ale...
- Sprawdzimy to. Wracaj do dormitorium. I nie zapomnij o jutrzejszym szlabanie.
- Tak, profesorze – odpowiedziała, odczuwając lekką ulgę. To zabrzmiało uspokajająco. Sprawdzimy. Szlaban.
Następnego dnia niemal biegła do lochów. Profesor czekał na nią i tym razem nie wskazał jej gestem sterty kociołków i nie zagłębił się w lekturze.
- Dlaczego przypuszczałaś, że w Zakazanym Lesie stało się coś złego?
- Ja... – Rhonwyn zawahała się. Jak to można objaśnić? – Słyszałam... To znaczy... nie słyszałam, ale... Tam była atmosfera czegoś złego.
- Atmosfera?
- Chyba tak... Chyba przeczucie, profesorze. Co... co tam się stało?
- A co przeczułaś?
- Śmierć.
- Zabierz się za kociołki, Blackbourn. To nie jest wiedza przeznaczona dla dzieci.
Więc czyściła miedź starannie i dokładnie, jak zawsze. I nawet cieszyła się, że nie musi wiedzieć. Był ktoś starszy, dorosły, kto wiedział zamiast niej i wszystkim się zajmie. Ale przejmujące, przesiąknięte rozpaczą dźwięki requiem wracały w czasie bezsennych nocy, a strach przed Ouirrellem wciąż się wzmagał. Głuche tony nienawiści w głosie Profesora narastały i czasem Rhonwyn czuła, że wolałaby nie słyszeć. Zwłaszcza, kiedy ruchome schody przypadkiem wyrzuciły ją w pobliże zakazanego korytarza. Tam coś było. Coś żywego, bardziej żywego niż wszystko inne na zamku, coś, co przywodziło na myśl radosne melodie szkockich tańców, uderzające do głowy i odbierające rozum. Coś śpiewającego na całe gardło. To coś kusiło mocniej niż Dział Ksiąg Zakazanych, niż Wieża Astronomiczna, mocniej niż cokolwiek innego, co Rhonwyn słyszała w całym swoim dwunastoletnim życiu. Trzymanie się z daleka nagle okazało się najtrudniejszą rzeczą na świecie.

***

Zbliżała się Noc Duchów. Uczniowie, zwłaszcza pierwszoroczni, od kilku dni nie mówili o niczym innym, jak tylko o uroczystej uczcie, dekoracjach i oczywiście fantastycznym jedzeniu. Rhonwyn zastanawiała się raczej, jak by się skutecznie wymigać od świętowania. Czuła się coraz bardziej zmęczona.
Łuup. Jęknęła. Zetknięcie z posadzką było bolesne. Ale może dzięki temu uda się spędzić tę noc w cichym i spokojnym skrzydle szpitalnym.
- Przepraszam – wyszeptał dziewczęcy głos.
Rhonwyn podniosła się z trudem, przyglądając się dziewczynce, która na nią wpadła. Gryfonka. Czerwona, zapłakana, straszliwie rozczochrana i w dodatku obdarzona imponującą wadą zgryzu. I – w przeciwieństwie do gryfońskich bębnów – miała w sobie czysty, szlachetny dźwięk. Idealnie nastrojona wiolonczela, z duszą uwięzioną w perfekcyjnie odgrywanych gamach.
- Nic ci nie jest?
- Nie. Co się stało?
- Nic. – Odparła Gryfonka, wybuchając jeszcze silniejszym płaczem. Rhonwyn rozejrzała się bezradnie. Uczniowie przechodzili obojętnie, pochłonięci oczekiwaniem wieczornej uczty. Łkającą dziewczynką zainteresowało się tylko trzech pierwszorocznych Ślizgonów.
- Patrzcie, szlama ryczy – rzucił pogardliwie wątły blondynek.
- Chodź – Puchonka złapała małą za rękę. – Po co wszyscy mają wiedzieć, że ci smutno. Dziewczynka bez sprzeciwu dała się zaprowadzić do łazienki Jęczącej Marty.
- Tu nikt nie przychodzi – powiedziała – Marta tu mieszka. Duch. Ale teraz chyba jej nie ma. Umyj sobie twarz, zaraz zacznie się uczta.
- Nie idę na ucztę. Nikt... – urwała i znowu się rozpłakała. Nietrudno było się domyślić końcówki tego zdania. Dziewczynka była... Perfekcyjna. Nieskazitelna. Bez śladu melodii.

***

Rhonwyn poszła na ucztę. Hermiona zdecydowała się tylko przedstawić i absolutnie nie zamierzała opowiadać o swoich smutkach. Puchonka próbowała coś z niej wyciągnąć, szarpnąć te struny, nawet rozstroić, byle zmusić do życia. Tym razem się nie udało, ale wiedziała, że melodia gdzieś tam jest i kiedyś wydostanie się na zewnątrz.
Wielka sala wibrowała dźwiękami. Monotonne, wprawiające w trans bębnienie. Świergot okaryny. Powaga organów. Gorąca radość saksofonu. Napięte struny skrzypiec. Trzask drzwi i dysonans.
- Troll... w lochach... uznałem, że powinien pan wiedzieć.
Rhonwyn zwinęła się na krześle. Obecność tego człowieka sprawiała niemal fizyczny ból. W powstałym zamieszaniu nikt nie zauważył jej zaciskających się w pięści dłoni i wykrzywionej obrzydzeniem twarzy.
- Prefekci! Natychmiast zaprowadzić swoje domy do dormitoriów! – Zagrzmiał profesor Dumbledore. Mimo panującego w Wielkiej Sali gwaru jego głos dotarł do wszystkich i natychmiast uspokoił uczniów.
Amalie Wicken Prefekt Hufflepuffu szybko ustawiła swoich podopiecznych w pary i wyprowadziła z sali. Przy stole Gryffindoru wysoki rudzielec usiłował zrobić to samo, ale udawało mu się osiągnąć więcej zamieszania niż pożytku. Lwiątka rozglądały się na wszystkie strony, dopytując się, jak troll mógł wejść do zamku, jak troll wygląda, co je i czy nie można by go obejrzeć. Najgłośniej bębniło dwóch rudych bliźniaków, którym bezradność i zdenerwowanie prefekta zdawały się sprawiać wyjątkową radość.
Dyskusja na temat trolla i niewyczerpane zasoby spekulacji, skąd też mógł się wziąć zdominowały tego wieczoru pokój wspólny.
Emily opowiadała wszystkim, którzy chcieli i nie chcieli słuchać, jak jej tata spotkał jednego pod Londynem.
- Był wielki jak dom, strasznie śmierdział i rzucił się na tatę, ale tata wyciągnął różdżkę i...
Ingrid opisywała trolle skandynawskie.
- Wiecie, są trochę inne, mniejsze, bardziej zielone, no i mają włosy.
Rhonwyn właściwie nie interesowały trolle. Doszła do wniosku, że chyba wolałaby ani ich nie oglądać, ani o nich nie słyszeć. Nie wydawały się szczególnie ciekawe, ani muzycznie, ani w żaden inny sposób. Poszła spać.

***

Fakt, że te dwa małe, nieznośne bębenki pokonały trolla, nie wydał się Rhonwyn bardzo dziwny. Gryfoni zawsze mieli więcej szczęścia niż rozumu, a wielki Harry Potter potwierdzał tę regułę niemal od urodzenia. W Hogwarcie działo się coś bardzo złego. Zakazany Las ciągle śpiewał requiem, głos Profesora brzmiał coraz bardziej głucho, a Quirrell... Ostatkiem sił powstrzymywała się przed ucieczką, kiedy wchodził do klasy. On kłamie, kłamie!!! - Krzyczała cała jej dziecięca natura. Czy to możliwe, żeby nikt inny tego nie zauważał? Marzyła, żeby porozmawiać o tym z Profesorem, usłyszeć uspokajające słowa, że to nie jej sprawa, że ktoś o tym wie, ale nie miała śmiałości. Po wypadku z trollem, Profesor był jeszcze bardziej nieprzystępny, odzywał się tylko, kiedy miał do powiedzenia coś wyjątkowo złośliwego i nie oszczędzał nikogo.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Koncert skrzypcowy d-moll
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu