Forum Winkiel Strona Główna


Winkiel
Przytulny hotel
Odpowiedz do tematu
Dom i świat - odc. 9
Arthur_Weasley



Dołączył: 23 Sie 2007
Posty: 16
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: ze świata prostych wartości

Odcinek 9

Wydarzenia pamiętnej nocy w Hogwarcie są zgodne z kanonem w takim stopniu, w jakim to było możliwe w ramach realiów tego opowiadania.

Wszelka zbieżność wydarzeń i okoliczności opisanych w tym i następnym odcinku z wydarzeniami i okolicznościami opisanymi w VII tomie jest całkowicie przypadkowa, albowiem ich fabuła powstała przed opublikowaniem VII tomu.
(no bobrze, jedna scena nawiązuje)
Jeśli zaś wskutek opublikowania VII tomu stały się one sprzeczne z kanonem, tym gorzej dla kanonu.

Powodowany uprzejmością wobec osób wrażliwych na wulgaryzmy stosuję dalej metodę pisania wulgaryzmów biało na białem – osobliwie że przynajmniej w dwóch scenach wszelkie eufemizmy brzmiałyby sztucznie. Osoby nie lubiące białego nabiału mogą się go pozbyć prostym CtrlA i tym sposobem zobaczyć wersję reżyserską.

Za dodatkowe zbetowanie dziękuję Arianrod, Ariel i Adamowi Widurowi.

Szczególne podziękowanie i najlepsze życzenia dla Inachis Io, której urodziny zmotywowały mnie do wklejenia wreszcie tego odcinka zamiast cyziowania go jeszcze parę dni.




Londyn, Dziurawy Kocioł, poniedziałek, 9 czerwca 1997 r.

- Jest źle. - Tonks odgarnęła z czoła bure, od dawna nie czesane włosy.
- Dobrze nie jest – mruknął Lupin.
- Jest kijowo!
- Wiem – wzruszył ramionami.
Zgodził się przyjść do Dziurawego Kotła, bo w głosie Tonks, gdy rano wywołała go przez kominek – z właściwym sobie wyczuciem trafiając nieomylnie w moment, kiedy Andrea była w łazience – brzmiała autentyczna i niefałszowana histeria.
Aurorki – nawet nieprzesadnie zdolne – nie wpadają w histerię bez wyraźnego powodu.
- A tak konkretnie to o co ci chodzi? - wypalił, mając głęboką nadzieję, że tym razem nie będzie chodziło o niego ani o lęki egzystencjalne Tonks.
Tonks podciągnęła kolana pod brodę i mocniej wcisnęła się w kąt.
- Kiedy ostatni raz widziałeś Dumbla?
- Dobre pytanie... Na pewno ani wczoraj, ani przedwczoraj, ani tydzień temu. Nie wiem, czym go widział po chrzcinach Jima. Względy bezpieczeństwa, w sumie sam się plułem, że jesteśmy w Zakonie nieostrożni. Komunikujemy się sową... wiesz, Wolfgang jest niewykrywalny...
- No więc ja go widziałam wczoraj. Odbierał przysięgę od mojego ojca.
- To chyba dobrze – zauważył Lupin.
Od dawna uważał, że sytuacja, w której Ted Tonks, siedząc po uszy w sprawach Zakonu – tak jak to zresztą było w czasie poprzedniej wojny – nie jest jego członkiem, jest chora. Ted ze swej strony twierdził, że nie chce z ręką na krucyfiksie składać przysięgi nie mając pewności, że jest w stanie jej dotrzymać – ze szczególnym uwzględnieniem prostych słów: a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało.
- Owszem...
Chwilę siedzieli w milczeniu. Dwa stoły dalej poirytowany czarodziej mówiący z silnym irlandzkim akcentem opowiadał drugiemu o traumatycznym przeżyciu:
- ...i, uważasz, modlili się nad tą miotłą Bóg wie ile, już prawie chcieli witki rozkładać, a wystarczyło puknąć stopką różdżki w podstawę nawrotnika i już, siadać i lecieć...
Podsunął jej kufel pod kran. Skinęła głową.
Dolał i sobie.
- Jego zdrowie!
Wypili.
- Słuchaj... Remus... czy tobie kiedyś przyszło do głowy, że... że on mógłby...
Chryste, cierpliwości, pomyślał Lupin, oczywiście że mógłby, ale to wiadomo od dawna. Wszyscy byśmy mogli.
Pociągnęła solidny łyk.
- ...że moglibyśmy go stracić?
Po dłuższej chwili zrozumiał, że Tonks nie o swoim ojcu mówi, lecz o Dumbledorze. Nieraz słuchając mugolaków mówiących o dyrektorze myślał, że na miejscu ich ojców byłby zazdrosny.
Pociągnął.
- Wystaw sobie, że tak – powiedział. - Niespecjalnie to sobie wyobrażam, ale tak na rozum to wiem... Nie jest dobrze.
- Jest fatalnie. Ja się mało znam na czarnej magii, ale... Jak tyle czasu i nic z tym nie poradzili zrobić... Ja tego nie widzę... Jeśli jego zabraknie... Bez niego...
I komu ty to mówisz, pomyślał. Toż i ja bez niego byłbym niczym, żeby daleko nie szukać.
- Mówimy Zakon, a w domyśle Albus – zauważył. - Ale tak naprawdę na mówieniu się kończy. Jakoś sobie poradzimy.
- Wiesz... nie żebym nie kochała ojca... ale Albus był... jest...
- Dla mnie też swoje zrobił, nie musisz mi mówić. Ale większość ludzi przeżywa swoich ojców i żyją. Dorośli jesteśmy podobno.
Tym razem to Tonks podsunęła kufle pod kran.
- Podobno.
- Niektórzy to nawet mają własne dzieci.
- Zdrowie Jima.
Brak entuzjazmu w głosie Tonks, gdy wznosiła ten toast, nie umknął uwadze Lupina. I dobrze, pomyślał. Ona nie ma Jima kochać, ona ma nie interesować się jego ojcem.
Wypili.
- Jadę do Albanii – powiedziała nagle.
- Co?
Wiedział trochę o tym kraju w ogóle, a o tamtejszej społeczności czarodziejów w ogóle i było to mniej więcej ostatnie miejsce, w jakim wyobrażał sobie Tonks.
- Poprosiłam dyrektora, żeby mnie tam wysłał. Montuje się tam radiostacja... na wszelki wypadek.
Wszelki wypadek wisiał w powietrzu. Niektórzy urzędnicy DEMP nagle przestawali zauważać najoczywistsze naruszenia prawa, jeśli mogli za nimi stać Śmierciożercy. Niektórzy sędziowie i aurorzy wysyłali rodziny za granicę. Z dnia na dzień znikały z łamów gazet nazwiska dziennikarzy jeszcze wczoraj bardzo bojowych. Nawet niespecjalnie się dziwił – ostatecznie nazwiska ich paru kolegów znikły wraz ze swoimi właścicielami.
- Wiesz, że w razie czego to będzie większe ryzyko niż robota w kraju?
- Wiem. Właśnie dlatego.
Spojrzał na nią pytająco.
- U ciebie nie mam szans. Przeżyję, znaczy widocznie mam żyć bez ciebie. Nie przeżyję, to tym bardziej nie będę miała problemu.
- Nie przeżyjesz, to Tedowi... to ojcu będzie przykro. Pewnie chce mieć wnuki, a... - urwał. Niepotrzebnie przypomniał Tonks, że stopniowo stała się jedynaczką.
- Właśnie... słuchaj... jakbym zginęła... jak będziesz miał drugiego syna...
- Nie gadaj głupot!
- Sam mówiłeś, że na to wojna i takie tam... No więc jeżeli zginę, a ty będziesz miał drugiego syna...
- Daj spokój. To jest cud i szok, że się raz rozmnożyłem. Wyczerpałem limit cudów.
- Rozmnożysz się. Ja ci to mówię. Więc jak będziesz miał drugiego syna...
Lupin otworzył usta i zaraz zamknął. Tej pani już nie nalewamy, pomyślał patrząc w zamglone oczy Tonks.
Nerwy, wszystko nerwy. Ileż ona wypiła, kwartę? Przecież ta dziewczyna posyłała pod stół najtęższych pijaków!
- ...masz dla niego upatrzone imię?
- Nie...
- A może być Ted?
Poczuł nagle, że bardzo chciałby mieć córkę.
- Podsunę to Andrei. Ale coś mi mówi, że to ty mnie pochowasz, nie ja ciebie.
Na razie to niech ten jeden ma oboje rodziców. Albo chociaż jedno...
Andrea właśnie oświadczyła, że Jim jest na tyle duży, by ona mogła się z nim przenieść do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu albo podzielić się opieką nad nim ze swoją matką. Trudno było zaprzeczyć, że wyszkolenie paru animagów było potrzebne, a Minerwa McGonagall miała parę innych zajęć.

Londyn, Dziurawy Kocioł, piątek/sobota, 13/14 czerwca 1997 r., około północy

Gdzieś się włóczył przez dzień cały, Billy Boy?
- Gdzieś się włóczył przez dzień cały, Billy Boy?
(1)
- podjęli czarodzieje.
Najgłośniej darło się męskie towarzystwo przy długim stole naprzeciwko Żylety. Wysoki rudy czarodziej z włosami w kitę patrzył na nich z wyrazem tępej rezygnacji w oczach.
Domyślał się, że tę piosenkę zamówili jego goście, nie przejmując się słabym podobieństwem jego narzeczonej do ukochanej jego imiennika.

Powiedz, jaka jest w łóżeczku, Billy Boy?
- Powiedz, jaka jest w łóżeczku, Billy Boy?
- Wiele dziewcząt w życiu miałem,
tak ognistej nie spotkałem.
- Słodka Nancy to moja szansa - mówi mi czule Billy Boy.


Charlie czuł się nieco niezręcznie.
Już mniejsza o to, że nie rozumiał, co do niego mówi Wiking, który go właśnie ochlapał piwem. To mu przeszkadzało trzy kwadranse i kwartę piwa temu.
Bardziej krępowało go zainteresowanie jego sąsiadki.

Czy gotować umie dobrze, Billy Boy, Billy Boy?
- Czy gotować umie dobrze, Billy Boy?
Robi pyszne Irish Stew,
a jej ciasta to sam miód...


Nie, stanowczo, pomyślał Bill, przypadkowa zbieżność imion.
Kuchnia nie była tym, za co Fleur należało cenić najbardziej. Cóż stąd, że to, co podawała, było istną ucztą dla oczu, a szczerze mówiąc było nawet dość smaczne, skoro ich goście wstawali od stołu głodni i nie zawsze mieli tyle taktu, żeby tego nie okazać.
Teraz jednak miał inne zmartwienie. Jasna blondynka, która przysiadła się do ich stołu z niemłodym już rudobrodym czarodziejem próbującym mówić po angielsku, wyraźnie była bardziej zainteresowana Charliem niż swoim towarzyszem.
Bill próbował z nim porozmawiać, ale trudno jest rozmawiać, kiedy się rozumie co piąte słowo wypowiadane przez rozmówcę, a twarz tegoż rozmówcy wskazuje, że tamten rozumie niewiele więcej...
- Zdrowie pana młodego! - zaryczał mu nad uchem Kingsley Shacklebolt.
- Niech żyje! Niech żyjeee! Niech się rozmnaża!!!
Charlie potoczył maślanymi oczami po współbiesiadnikach. Jego wzrok zatrzymał się na Wikingu.
- Skol! - ryknął, przechylając się do niego. Po drodze zahaczył łokciem o biust siedzącej między nimi dziewczyny.
Billowi przemknęło przez myśl, że w tym musi być metoda. Charlie mógł po pijaku zdemolować lokal, całować się ze smokiem, przyjmować najbardziej straceńcze zakłady, mógł nawet rozlać piwo... ale z kobietami obchodził się jeszcze ostrożniej niż po trzeźwemu.
Blondynce najwyraźniej to nie przeszkadzało. Skorzystała z okazji, żeby... zaraz... ona mu coś mówi do ucha czy go w to ucho całuje?!
I jakim żywym sposobem Charlie jest się w stanie z nim porozumieć? Gdyby to był Rosjanin, to proszę bardzo. Gdyby jakiś skośnooki, też by się specjalnie nie zdziwił. Natomiast ze wszystkim, co żyło na zachód od Odry, Charlie rozmawiał po angielsku i nie widział potrzeby, żeby się uczyć ich języków. Powiedział kiedyś:
- Po pierwsze, oni i tak wszyscy mówią po naszemu, a po drugie to mam na świecie dosyć ciekawszych rozmówców...

A co robisz z nią w niedzielę,Billy Boy?
- A co robisz z nią w niedzielę, Billy Boy?
Chwalę Pana każdym pchnięciem,
By obdarzył nas dziecięciem...


Hogwart

- ...tego rodzaju pytanie jest dla mnie egzemplifikacją dyskursu konfrontacji, który wykorzystując istniejące stereotypy i posługując się fundowaną na tychże stereotypach kategoryzacją i generalizacją, łączy to z arbitralną asercją dotyczącą osoby adwersarza...
Susan pokręciła głową. Wprawdzie nie udało jej się zrealizować planu „Biblia w rok”, niemniej odnosiła wrażenie graniczące z pewnością, że to, co wygłasza z ambony Hagrid, nie jest fragmentem Nowego Testamentu.
A już na pewno nie jest to lekcja nowotestamentalna, którą wybrali na ślub.
- Wzmacnia efekt tego posunięcia – ciągnął grzmiącym głosem gajowy - nieuprawnione użycie liczby mnogiej. Tego rodzaju enuncjacje nie mają zwykle na celu rzeczowej wymiany zdań, ani nawet skłonienia adwersarza do zmiany stanowiska, służą zaś jedynie wzmocnieniu poczucia „słuszności” bronionej przez siebie pozycji, a w konsekwencji „zwarciu szeregów” przed zmultiplikowanym przez pluralis rozmówcą, skojarzonym przy pomocy wytworzonego artefaktu myślowego z ową stereotypowo postrzeganą grupą...
- A tak konkretnie to o co ci chodzi? - odezwał się sennie Charlie.
- Mi...
Nie mogła wydobyć z siebie głosu
- Mi...!
Nie było Hagrida. Nie było Charliego. Nie było nawet Hanny Abbott, żeby znowu zaprotestowała przeciwko jej budzeniu bez wyraźnego powodu.
Było puste od trzech miesięcy łóżko po Hannie. Był zegar na Północnej Wieży bijący trzy kwadranse. Ciekawe, na którą? Położyła się o północy...
I był nerwowo wibrujący nocny stolik, w którego szufladzie zostawiła fałszywego galeona.

- Ron! Ron! Obudź się!
- Ron śpi dwa łóżka dalej – wymamrotał przez sen Ron. - Ja jestem...
Hermiona westchnęła ciężko. Co komu z tego, że Ron w ramach stałej gotowości bojowej od tygodnia sypia w miotlarskim kombinezonie, skoro nie da się go obudzić?
Energicznym ruchem posadziła rudzielca na łóżku, odrzucając kołdrę na bezpieczną odległość.
- Ronald, do cholery!
Pomogło. Ron zamrugał oczami i najwyraźniej powoli zaczynał nawiązywać kontakt z rzeczywistością.
- Co jest?
- Zaczęło się.
- A Harry... - zaczął Ron, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po dormitorium.
- Pieprzyć Harry'ego! Wstawaj!
- Chciałabyś – mruknął za jej plecami Seamus Finnigan. Na jego szczęście Hermiona nie miała głowy do obrażania się.
- Jeszczeście tu? Obaj na stanowiska!
Seamus i Dean oddalili się tak błyskawicznie, że gdyby na ich miejscu zobaczyła smugę kondensacyjną, chyba nie zdziwiłaby się specjalnie.
- A ty pod Komnatę!
- Kapelusz...
- Neville ma dla ciebie kapelusz! Jest na miejscu! Spieprzaj! Ja się muszę połączyć z ge wu!
Ron rzucił się do drzwi, nie zwracając uwagi na to, że odwrotnie włożył buty.
Hermiona zmełła w ustach przekleństwo.
- Inversus – mruknęła, celując różdżką między jego pięty. Wyciągnęła z szuflady bażancie pióro i napisała na poręczy łóżka trzy słowa.
Poczuła nagle dziwny, zupełnie irracjonalny w tej sytuacji spokój. Gdzieś znikł strach. Znikły rozterki, czy ma prawo posyłać nieletnich kolegów do walki.
Zrobili co się dało – ona i Harry, a potem także Charlie, Lupinowie, McGonagall... Nauczyli ich, czego było można. Ściągnęli taki sprzęt, na jaki sobie można było pozwolić. Dali tyle bezcennego Felix Felicis, ile mogli. Teraz pozostawało tylko mieć nadzieję, że to wystarczy.
Przeżegnała się i ruszyła w stronę lochów.

Niesamowite, myślał Ron, pędząc po trzy stopnie w górę zapasowymi schodami. Na ćwiczeniach zawsze panicznie bała się wydawać polecenia, a teraz rozstawia wszystkich po kątach.
Przez głowę przemknęła mu myśl, że większość Grupy Wsparcia jest wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na wieczorze kawalerskim Billa i ich przydatność w walce może być, jak by to powiedzieć, nieco ograniczona.
Zatrzymawszy się na kolejnym zakręcie, by złapać oddech, usłyszał z góry tupot nóg, a zza następnego zakrętu wypadł Terry Boot.
- Przemień mnie i spierdalaj! - krzyknął.
Odruchowo wyciągnął różdżkę, rozpaczliwie próbując sobie przypomnieć, kogo w co można przemienić i jak się ta cała menażeria nazywa po łacinie.
- Herpestes! - krzyknął w panice, wykonując skomplikowany zawijas różdżką. Była to jedyna łacińska nazwa, jaką w tej chwili pamiętał.
Ciemnorudy ichneumon pomknął w dół schodów.
Ron cofnął się w załom ściany, wyrwał z kieszeni torebkę z czarnym proszkiem, zamaszystym ruchem sypnął na schody. Zrobiło się całkiem ciemno.
W chwilę później mógł do woli analizować, ilu Śmierciożerców wpadło w chmurę sztucznej ciemności i ilu z nich będzie zdolnych do dalszej walki.
Po omacku ruszył w górę schodów. Ciemność skończyła się tak nagle, jak nagle zapadła.
Światło pochodni wydało mu się oślepiająco jasne. Przymrużywszy oczy, pomknął w górę.

Dziurawy Kocioł

A więc krzycz, o-ho! Odwagę w sercu miej!(2)
Remus Lupin miał nieprzyjemne wrażenie, że coś jest nie tak. Czegoś mu brakowało, ale czego?
Hej, panno, po co łzy?
Nic nie zatrzyma mnie
I prędzej pufek sklątkę zgwałci,
Niż wycofam się!

Przez dłuższą chwilę nasłuchiwał. W końcu dotarło do niego, co jest nie tak jak powinno. Wszystkie inne piosenki, poza nieszczęsnym Billy Boyem, śpiewał mu prosto w ucho pan młody. Tej nie.
Obejrzał się. Bill siedział sztywno, z nadpitym kuflem w zastygłej dłoni, ze zmienionym wyrazem twarzy, oddychając ciężko, niemal hipnotycznie wpatrzony w wirujący pod lampą kłąb dymu z nargili.
- I, kurwa, chuj - powiedział półgłosem.
- Bill?
- Wszystko trafi szlag. Kary nie będzie dla przeciętnych drani. To wszystko o dupę potłuc. Wszystkich trafi szlag. Ojciec dostanie w czapę. George dostanie w czapę.
- Bill!
- Ron dostanie w czapę. Ja zdechnę w lochu we własnych szczynach. Morderców będą grzebać z honorami. Percy...
- Bill!!!
- I, kurwa, chuj. Po co...
Zacisnął zęby i z całej siły trzasnął Billa w twarz.
...w sercu miej!
Śmierciojadów klątwy groźne są,
Lecz wytrzymamy je!


Nora

Molly mieszała mus mątewką z takim zapamiętaniem, jakby od tego miał zależeć byt lub niebyt rodziny Weasleyów. Za ścianą z radia sączył się odkurzony po piętnastu latach przebój Johna Petersa.
...sumienie jak Kasandra
Przestrzega i złowieszczy:
Bądź wierny temu, co kochałeś,
Choćby to były sprawy małe...
(3)
- Chodź spać, kochanie.
- Arthurze, zaczęłam, to skończę.
- Boję się. Chodź.
Przymknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Jej mąż nie miał zwyczaju deklarować takich uczuć otwartym tekstem.
- Marudzisz makabrycznie, miły małżonku – mruknęła.
Kiedy wchodząc do kuchni spojrzała na zegar Weasleyów, wskazówki Freda i George'a pokazywały Sklep, Billa i Charliego Knajpę, a Rona i Ginny Szkołę. Nie widziała, że za jej plecami wskazówki Rona i Ginny przeskoczyły w pozycję Wojna.
Ale Arthur widział.
- Chodź, naprawdę. Ja muszę wcześnie wstać, a... - urwał, patrząc na nią błagalnie. - Zabezpiecz i... tego, no...
Spojrzała na męża z niepokojem. Co mu się stało?

...wierny temu, o czym-ś marzył,
Zachowaj twarz w ten czas bez twarzy,
Nie ufaj wróżbom, nie wierz snom,
Zamek na lodzie to nie dom,
Zanim się zbudzi życia mit,
Ktoś musi prawdzie wierny być.


Dziurawy Kocioł

Bażancie pióro w kieszeni Charliego musiało drgać już od pewnego czasu, bo zanim wreszcie zwrócił na nie uwagę, wwierciło mu się pod skórę na pół cala.
Postawił je na stole. Pismo było równe, czytelne, ale szło stromo w górę.
Równo z górki.
- Panowie, wypad z baru!
- Co jest?
- Lecimy do budy!
Część biesiadników już się podnosiła, ale Remus Lupin, człowiek niedzisiejszy z życiowym doświadczeniem, podniósł lewą rękę i zawibrował palcami w geście sygnalizującym potrzebę wykonania małego przedstawienia.
Pęczek rąk z kuflami wyciągnął się w stronę kranu.
- La chaim!
- Prosit!
Czas do domu czas! - zaintonował Lupin.
Już wołają nas!
Dzwonek z wieży do pacierzy,
Matka z domu do wieczerzy...

- Tom, przygotuj trzeźwiałkę - poprosił Alastor Moody.
Czas do domu, czas!
Już wołają nas!
Choć wspaniała to biesiada,
Dłużej być tu nie wypada...

- Do domu, akurat - mruknął starszy pan sączący przy barze Ancymona z półtorakwartowego kufla. - Jak znam życie, to idą pociągnąć temat w Dorożkarskiej...
Lupin pochylił głowę, nie umiejąc do końca ukryć łobuzerskiego uśmiechu.
...wołają nas!
Chociaż gospodarze mili
Nieźle nas tu ugościli...


Zaplecze wypełniał fetor przypominający mieszaninę zjełczałego masła i tanich perfum.
Dookoła stołu wędrowała trzyuncjowa buteleczka napełniona fioletowym płynem. W chwilę później biesiadnicy zatłoczyli ubikację, w której przezorny właściciel umieścił wanienki specjalnie na taką okazję.
Nie tak sobie tę imprezę wyobrażałem... cholera, nie tak... myślał Bill w przerwach między kolejnymi torsjami, opierając się ciemieniem o ścianę, którą nieznana ręka przyozdobiła koślawo wypisanym apelem „Nie wrzucajcie nam wengli do pisuarów przecierz wam nie siusiamy do fajek!” Nie tak. Cholera jasna, nie miały... pieprzone śmierciojady kiedy... cholera, ja zaraz flaki z tym pawiem wypluję...
...jupi aj hej, jupi aj ho!
Ze wszystkich różdżek jeszcze raz,
Dosięgnij go!
(4)
- Co? - krzyczał Charlie z piórem przy uchu. - Fiunet że odcięty to wiem, nawet bym nie próbował, ale co ze skrótem? Co?! No tak...
Lupin zbladł.
- Co jest? - spytał.
- Skrót odcięty.
- Kto o nim wiedział?
- Dumbel. I McGonagall. I Harry. I Snape. Jak znam życie, to pewnie jeszcze Fred i George.
- Co robimy?
Wygląd wychodzących z lokalu uczestników imprezy dobitnie wskazywał, że radykalna kuracja otrzeźwiająca nie dała aż takich skutków, żeby można było pozwolić sobie na dalekosiężną teleportację. Zresztą przy takiej odległości byliby zbyt łatwi do namierzenia i prawdopodobnie zginęliby zaraz po aportacji.
- Alastor weźmie siódemki i zrobi rozpoznanie, a my lecimy do budy.
- Czym?
Charlie wyciągnął różdżkę w kierunku bramy magazynu „Esów i Floresów”.
- Rompere!
Okute skrzydło bramy zwaliło się na bruk o trzy stopy od Alastora Moody'ego wkładającego siedmiomilowe buty.
- Tym!
- Charlie, jesteś...
- Żebym nawet różdżki od cegły nie odróżniał, to z tym sobie poradzę!
- Inszallach(5) – w głosie Billa nie słychać było entuzjazmu.

***

W pustej kuchni Nory wskazówki Billa i Charliego dołączyły do Rona i Ginny.

Hogwart

- Goldie, musimy spadać!
Anthony Goldstein spojrzał na Seamusa Finnigana, jakby ten właśnie z ogłuszającym grzmotem zionął piekielnym ogniem.
- Co?
- Łajba potrzebna – wyjaśnił Irlandczyk, trzymając na dłoni podskakującego fałszywego galeona.
Goldstein zdobył się na heroiczny wysiłek niekomentowania tych słów. A także pomysłu Hermiony, która wysłała go na wysuniętą placówkę samotrzeć z dwoma żeglarzami. Rozkaz to rozkaz.
Teraz będzie musiał blokować dostęp do głównej bramy w pojedynkę. Jak długo? Teraz już wiedział – aż ci dwaj dotrą na przystań za jeziorem, ukradną snekar i przywiozą odsiecz, aż padnie martwy z wychłodzenia spowodowanego zbyt długim rzucaniem zaklęć lub aż go zabiją. W zależności od tego, co nastąpi wcześniej.
Ułożył otwartą tubę z Odwracaczami Uwagi wylotem w stronę stołu nauczycielskiego i stuknął różdżką w denko. Jak było do przewidzenia, promienie strzelające z hukiem zza stołu sprawiły, że śmierciożercy na chwilę przestali interesować się tym, co się dzieje za prawą kolumną Tablicy Chwały.
- Expulso! Expulso!
Działanie zaklęcia odrzucającego przeszło wszelkie oczekiwania. Thomas i Finnigan nie tylko dotarli prosto pod zamaskowane przejście, lecz także sforsowali ścianę – w tym miejscu grubą na ćwierć cegły– z rozpędu. Pozostawało mieć nadzieję, że choć jeden z nich nie stracił przy tym przytomności. I że będą pamiętali, żeby zablokować przejście...
Implozja pioruna kulistego, który trafił w ścianę o trzy stopy nad Tablicą, porwała mu jarmułkę.
- A żeby on zdechł, ten pies z uszami!
Fresk przedstawiający świętą Flakonię torturowaną zapachem kocimiętki sypał mu się za kołnierz.
- Boże Abrahama, Boże Izaaka, Boże Jakuba, Boże Dawida, Boże Merlina, w Tobie ufam; wybawże mię od wszystkich prześladowców moich...

- A żeby im flaki wygniły i dupą wyciekły!
- Co się stało? - spytał Lupin, siląc się na głos rzeczowy i opanowany.
- Główna zablokowana – odparł Charlie, odsuwając się na środek wrót.
- To co...
- Otworzę sposobem. Słuchaj... wiesz jak tym się leci?
- Nie bardzo.
- Złap za tę kołatkę i leć jak awiokibitką. Będzie trochę rzucało, ale to jest zupełnie normalne i nie należy się tym przejmować. Na jeziorze wywal wszystkich, będą znaki, cztery zielone światła w prostokącie dwieście na czterysta stóp, zrzuć w to ludzi z małej wysokości i sam skacz... Bill niech rzuci Zaklęcie Skupionego Lądowania... albo po prostu posadź tam to ustrojstwo, byle pod wiatr. Ktoś was podejmie, dowiezie pod bramę, jak się zrobi ciemno to wbijajcie do środka.
- A ty...
- A ja idę do Hogomosadze po klucze od bramy.
I tyle go widzieli.

Welwyn Garden City

- Coś mi się nie podoba - powiedziała Aspazja Bones. - Belciu, włącz radio.
...wierny temu, w co wierzyłeś,
Pamięć tej wiary daje siłę,
Że jednak warto co dzień znów
Znajdować sens w łupinach słów...

- Przełącz na Bangor.
Annabela Bones przewróciła oczami. Jej teściowa miała czasem złe przeczucia i wtedy domagała się ich sprawdzania do skutku. Ostatnio przeczucia zawsze się sprawdzały - w ciągu doby nadchodziły jakieś złe wieści.
Ściśle biorąc, złe wieści nadchodziły również wtedy, kiedy starsza pani nie miała złych przeczuć.
- Przerywamy program, żeby podać ostatnie wiadomości z Hogsmeade.
Tym razem mama trafiła, pomyślała pani Bones. Nie widziała spikera, ale sądząc po głosie założyłaby się o każde pieniądze, że trzęsą mu się ręce.
- W Hogsmeade jest nasz reporter, nie wiemy jeszcze, czy udało mu się dotrzeć do Hogwartu, czekamy na połączenie, chyba już jest... halo Sam, co ustaliłeś?
- Hogsmeade, Sam Kelly. Proszę państwa, niewiele na razie wiemy, dostęp do zamku jest odcięty, widać promienie zrykoszetowanych zaklęć bojowych, widzę Mroczny Znak nad najwyższą wieżą, łączność przez sieć Fiuuu jest odcięta...
Z głośnika rozległ się trzask łamanego drewna i odgłos szybkich kroków kilku osób.
- ...natomiast udało mi się ustalić... Kurwa go mać!
- Rompere!
- Diffindo!
- Protego
! - rozległ się jednocześnie nienaturalnie piskliwy głos reportera.
Brzęk szkła. Gdzieś jakby z oddali kilka nerwowych głosów, nie dawało się zrozumieć słów. Potem wszystko ucichło, słychać było tylko szum, jakby ktoś wyłączył mikrofon.
- Proszę państwa - tym razem spiker nawet nie próbował ukryć zdenerwowania - połączenie zostało przerwane, nie wiemy co się w tej chwili dzieje w Hogsmeade, nie wiemy, co się stało z naszym kolegą, nie udało nam się skontaktować z nikim z Ministerstwa, próbujemy ustalić, co się stało i co się dzieje...
Mówił coraz szybciej.
- ...będziemy informować na bieżąco, a na razie... przepraszam na chwilę...
Rozległ się trzask, jakby ktoś kogoś uderzył otwartą dłonią w twarz
- Przepraszam państwa – powiedział spokojnym tonem ten sam spiker. - Kolejne wydanie wiadomości nadamy punktualnie o godzinie drugiej. Do tego czasu prosimy słuchać muzyki poważnej.
Spojrzała na zegar. Kwadrans na drugą.
- Mamo, daj mi nalewki.
Babcia zaniepokoiła się. Annabela alkohol mocniejszy od czerwonego wina pijała tylko do ciężkostrawnych posiłków, a i to rzadko.
- Przecież stoi za tobą, na oknie.
- Ale ja poproszę o żmijówkę. Mamo, tam jest Susan. Nie wiem, gdzie jest Eddie. I mam niejasne wrażenie, że wiem, gdzie za chwilę będzie Charlie.
- Ach, ta dzisiejsza młodzież! - westchnęła starsza pani, wstając i zdejmując ze ściany srebrny kluczyk wiszący obok trójkątnej narożnej szafki. - Ledwo się zaczęło, a już bez żmijówki nie podchodź...

Little Whinging, Magnolia Crescent 7

Zza wieży ciśnień wyłonił się pokaźnych rozmiarów piec, na którym siedzieli jacyś dwaj faceci. Piec znurkował, zatoczył koło nad skwerkiem i odleciał, kierując się na północ.
Malcolm Polkiss pokręcił głową. Coś takiego! Dwa razy się sztachnął i już ma wizje!
- Ja pieprzę – powiedział, patrząc na z podziwem na Kevina Pierce'a. - Ty to masz towar!

Loch Hogwarts, niedaleko przystani szkolnej Latającego Holendra

- Musiałeś walić tego ciecioguarda Tumanką? - spytał nieco zdegustowany Dean Thomas. - Zapomniałeś hasła?
- A zapomniałem – odparł zawstydzony Seamus Finnigan. - Zresztą on po prostu zapytał, dlaczego odwiązujemy snekar... Pungo!
Olbrzymia macka zsunęła się z kolumny steru. Kałamarnica odpłynęła, bulgocąc gniewnie.
- To było hasło, tłuczku. Odpowiedź była „Pan go potrzebuje”. Mniejsza o to. Indetectus!
Obaj pierwszy raz w życiu musieli płynąć we dwóch na dwumasztowcu. Szkolny snekar duży nie był, ale miał za dużo żagli jak na ich możliwości.
- Rzuć sygnałówki – polecił Dean. - Coś mi się zdaje, że nadlatują...
Seamus nie pytał, skąd Dean wie. Dean, podobnie jak Angelina Johnson, wiedział różne rzeczy nie wiadomo skąd, a wypytywany wzruszał ramionami. A jakoś tak wiedziałem.
- ...aha, póki czas... z brzegu leć do cichej jaskini i skrótem na górę. Hasło „Edynburg”, odzew „Cylinder”.
W świetle księżyca mignął niewielki prostokąt, skierował się w stronę wyraźnie rysującej się na tle nieba sylwetki zamku, zawrócił w ich stronę, rosnąc w oczach. Niemal równocześnie od zamku oderwało się kilka punkcików.
- O w morde, może być gorąco – mruknął Dean.
- Poradzimy na tym we dwa zrobić człowieka? - zaniepokoił się Finnigan.
- Zrzuć bezan i będziemy kręcić na jednym maszcie.
- A nie zrobi się zawietrzny?
- Zrobi się jak cholera, ale to nawet lepiej.
Seamus miał niejasne wrażenie, że akurat przy tym manewrze dużo gorzej, ale nie było czasu na dyskusję. Poniżej prostokąta pojawiła się niewielka świetlista kula. Pojawiła się i zaraz znikła w obłoku dymu, z którego po chwili zaczęły wypadać maleńkie figurki.

Hogwart

- Niech okryją się wstydem i hańbą ci, którzy nastają na życie moje... Dillabo! Drętwota!
Drętwotę właściwie mógł sobie darować. Fragment krużganku, na który rzucił zaklęcie niszczące, spadał z wysokości kilkudziesięciu stóp wraz ze śmierciożercą, który się po nim wspinał.
- Wołałem do Pana, a On mnie wysłuchał. Niech się cofną i zawstydzą ci, którzy myślą o zgubie mojej, niech będą jak plewa na wietrze i anioł Pański niech ich rozproszy. Niech droga ich będzie ciemna i śliska... o, właśnie! Glaciatus!
Pomysł był trafny. W chwilę później, jak na zamówienie, na gzymsie prowadzącym do okrągłego okna nad główną bramą pojawiły się dwie zamaskowane postacie. Pojawiły się i zaraz go opuściły, koziołkując w drodze na środek hallu wejściowego.
- Oto tam upadli złoczyńcy – westchnął pobożnie Anthony Goldstein – zostali powaleni i nie mogą powstać. Expulso!
Zwłoki złoczyńców odleciały pod ścianę. Nawet nieźle mi z Bożą pomocą idzie, pomyślał, tylko jak długo?
Gdyby po odesłaniu Thomasa i Finnigana nie rzucił na siebie zaklęcia Indefatigabilis, prawdopodobnie już dawno nie byłby w stanie czarować - wyczerpany rzucaniem zaklęć organizm odmówiłby posłuszeństwa, broniąc się przed śmiercią z wyczerpania.
Było mu już porządnie zimno, ręce miał sine z wychłodzenia i jeszcze parę zaklęć bojowych, a najzwyczajniej w świecie zamarznie. Mojżesza pod Refidim to chociaż miał kto podeprzeć... (6)
Brama wejściowa otwarła się. Ściśle biorąc, wpadła do wnętrza szkoły bez otwierania.
Tuż nad posadzką przemknęła kanciasta bryła wielkości niedużego domku. No, może przesadził... Przez chwilę miał wrażenie, że siedzi na niej dwóch ludzi, po czym hall wejściowy pogrążył się w egipskich ciemnościach.
Anthony Goldstein utrzymał placówkę nie do utrzymania.

Kto w szkolnych czasach nie marzył o psocie, o której pokolenia uczniów opowiadałyby młodszym kolegom w długie zimowe wieczory, i nie nazywa się Percy Weasley, ten chyba nie był w Gryffindorze.
Marzeniem Charliego Weasleya było wlecieć do Wielkiej Sali na czymś dużym. Od hipogryfa w górę. Nie zdarzyło się. Zżerała go zazdrość, gdy słyszał, że Ron przyleciał do szkoły samochodem ojca i w dodatku nieźle poszczerbił wierzbę bijącą, że Fred i George latali po Wielkiej Sali co prawda banalnie na miotłach, ale za to wśród fajerwerków własnej roboty...
Teraz jego marzenie spełniło się. Ale nie miał głowy, by się z tym cieszyć. Próbował się mianowicie nie zabić. A właśnie na kursie wyrosły główne paradne schody. Mitrofan Hogomosadze odbił w lewo. O ułamek sekundy za późno. Poręcz podbiła prawą stronę pieca, który, jak było do przewidzenia, zaczął się powoli obracać, roztrzaskał szklaną kolumnę licznika punktów Gryffindoru, zgubił obydwu załogantów, w końcu zarył w podłogę. Potrzaskane kafelki widowiskowo tryskały na boki, mieszając się z rubinowoczerwonymi kulkami turlającymi się po podłodze.
Poniekąd Charlie mógł mówić o szczęściu. Kryta fioletowym safianem kanapa, którą rozwalił sobą przy upadku, zamortyzowała uderzenie. Szybko odskoczył na bok, chroniąc się we wnęce kryjącej kiedyś posąg Justusa Paskudnego.
I w tym momencie poczuł znajomy ucisk poniżej mostka. Próba powstrzymania kaszlu nie na wiele się zdała, zaczął się dusić.

Przez chwilę Susan nie wierzyła własnym oczom. Wyglądało tak, jakby Charlie za wszelką cenę chciał polec na polu chwały.
Po chwili zrozumiała. Charlie nie wychylał się zza posągu umyślnie, lecz zginał się wstrząsany spazmatycznym kaszlem, skutkiem nieleczonego zatrucia związkami siarki – choroby zawodowej smokarzy, którą zawsze bagatelizował, twierdząc, że od tego się nie umiera.
Przez zniszczoną twarz zwalistego śmierciojada stojącego za zegarem na podeście paradnych schodów przemknął uśmiech triumfu. Złożył się do zaklęcia. Wiedziała, że trafi. I że nikt poza nią go nie widzi.
Podniosła różdżkę.
Czas płynął absurdalnie powoli.
Na tyle powoli, że zdążyła starannie wycelować.
Na tyle powoli, że wyraźnie słyszała słowa Charliego pamiętnego wieczoru w chacie Hagrida:
- ...i będę zabijał śmierdzieli, dopóki jakiś śmierdziel mnie nie zabije...
- Ava...
- Drętwota
!
Śmierciojad zatoczył się do tyłu. Bariera, za zegarem – może przez oszczędność - zbyt niska, by zatrzymać człowieka o wzroście sześciu i pół stopy i proporcjonalnie szerokiego, podcięła mu nogi.
Spadał długo.
Może sobie coś zrobić, pomyślała, gdy przelatywał obok niej.
Krzyczał. Bardzo głośno.
Koziołkował w powietrzu absurdalnie powoli.
Upadł na wznak pomiędzy przewróconym krzesłem a resztkami stołu. Pod nienaturalnie spłaszczoną głową widniała plama szaro-czerwonej masy. Krew mieszała się z rozlanym rosołem, malowniczo opływając niedojedzoną makrelę.
Zabiłam go, pomyślała. Ktoś powinien dla pewności zrobić krzyżyk, poświęcana kreda chyba się znajdzie?

Mitrofan Hogomosadze ze zwinnością zupełnie niepojętą jak na człowieka o jego tuszy doskoczył do drzwiczek piekarnika rozbitego pieca i wyciągnął z niego podłużny przedmiot. Uskoczył za piec. Przyłożył przedmiot do ramienia. Rozległ się huk. Jeden. Drugi. A potem cała seria.
Trzej śmierciożercy, którzy przed chwilą rozwalili piorunami kulistymi schody po lewej stronie Wielkiej Sali i właśnie brali na cel schody po prawej stronie, gdzie Blaise Zabini lewitował nieprzytomnego Zachariasza Smitha, zgięli się wpół, trzymając się za brzuchy. Spomiędzy palców najwyższego tryskała krew.
- Co...
Hogomosadze nie czekał, aż Charlie złapie oddech i dokończy pytanie.
- Nic tak nie cieszy, jak seria z pepeszy – zauważył sentencjonalnie.

Susan Bones klęła w żywy kamień owłasną niefrasobliwość. Już czego jak czego, ale prostych zaklęć pierwszej pomocy mogła się porządnie nauczyć, przecież wiadomo było, że będzie potrzebne...
Rzucając Drętwotę, nie miała czasu ustawić się prawidłowo i różdżka najwyraźniej skręciła jej nadgarstek. A teraz bezradnie patrzyła na pełznącego w jej stronę piętnastostopowego węża.
Drzwi. Widziała przed sobą drzwi. Wysokie, dwuskrzydłowe, z bardzo porządną mosiężną klamką. Za tymi drzwiami, przy małym brązowym stoliku pod ścianą czeka ktoś bardzo mądry i bardzo dobry. Trochę jest podobny do jej ojca, trochę do dziadka, trochę do Dumbledore'a... Nie ma się czego bać. Tylko trochę szkoda, że pewnie najpierw zapyta, czy musiała ginąć tak głupio.
Coś się zakotłowało pod jej nogami. Potrząsnęła głową i spojrzała na podłogę.
Wąż wił się konwulsyjnie o trzy stopy od niej, rzucając na boki łbem, do którego przyssał się rudobrązowy zwierz. Wpił się czterema łapami w łuski gada i próbował go ugryźć.
Wąż uniósł łeb na jakieś trzy stopy, obaj zwalili się na ziemię. Ujęła różdżkę lewą ręką.
- Diffindo!
Wiele to nie dało. Pomimo długich starań nigdy nie nauczyła się skutecznie rzucać lewą ręką zaklęć innych niż transmutacja człowiek-zwierzę i z powrotem.
Nie zdołała go przeciąć, ale wystarczyło, żeby ichneumon wyśliznął się z uścisku. Po chwili walka była skończona.
Kudłaty ssak popatrzył na nią pytająco.

- Kłapnął cię? - przeraziła się, patrząc na czerwoną pręgę ciągnącą się wzdłuż lewego ramienia Terry'ego. Zanim go z powrotem przemieniła, rana nie rzucała się tak w oczy. - Glutino!
To nie było dokładnie to zaklęcie, ale jedno z nielicznych, jakie była w stanie rzucić. Pręga nie znikła, ale przestała się powiększać.
- Wała tam. Jakby mnie kłapnął, tobym już nie żył. Zahaczyłem o jakieś żelastwo.
- Nie wiem, jak... - urwała, szukając słów, które nie będą brzmieć patetycznie. - Gdyby nie ty...
- Nie dziękuj – mruknął. - Oddasz przy okazji.
Straszny kicz, pomyślał. Był za dobry z literatury, żeby sobie z tego nie zdawać sprawy. Ale skąd miał wiedzieć, jak się zachować, kiedy ktoś mu dziękuje za uratowanie życia? Nigdy nikomu nie ratował życia.
- Lepiej stąd spadać – zauważyła trzeźwo, patrząc na martwego węża. - Gad zwiał, ale mają nas jak na talerzu.

- Zwód! - krzyknęła rozpaczliwie Ginny.
Dean kucnął, w ostatniej chwili unikając Diffindo rzuconego przez śmierciożercę, o którym chwilę wcześniej pomyślał, że jego twarz rozwiewa wątpliwości co do pochodzenia ludzi od małpy. W każdym razie co do pochodzenia niektórych osobników.
- Sciurna(7)! - krzyknął, celując w nią różdżką.
- Avada kedavra! - krzyknął jednocześnie śmierciożerca. Zielony promień wypalił zarys czaszki na murze, mniej więcej tam, gdzie dopiero co znajdowała się głowa Ginny.
W tej samej chwili z miejsca, gdzie stała Ginny, wystrzeliło po ziemi coś przypominającego niewielki rudy płomień.
Ognistoruda wiewiórka zawisła zębami u krocza śmierciożercy.
- Ożeż ty... - powiedział w osłupieniu Ernie Macmillan. - Potter, ty to mosz ale życie...
Szereg ostrych ząbków wbitych w czułe miejsce pozbawił śmierciożercę zdolności myślenia. Zamiast posłużyć się różdżką czy po prostu rękami, próbował nerwowymi podskokami strząsnąć z siebie gryzonia. Wreszcie stracił równowagę, zatoczył się w stronę schodów i runął w dół, staczając się na półpiętro wprost pod nogi Alastora Moody'ego.
- Constringo – mruknął auror, kierując różdżkę na jego szyję. Zły a nieudolny sługa czarnoksiężnika tytułującego się lordem zaczął się miotać w konwulsjach.
- On się męczy! - zaprotestował Owen Cauldwell.
- Faktycznie – zgodził się Moody. - Diffindo!
Głowa potoczyła się schodami o dalsze pół piętra w dół. Owen wyrzygał się na marmurowe stopnie.
- Dzieci... - prychnął Moody. - Chłoszczyść!

- Accio szlama!
Trafiony zaklęciem Terry Boot wyleciał z galerii, przeleciał nad stołem, upadł na posadzkę.
- Enervate!
- No, to się pobawimy – głos ociekał jadowitą słodyczą. - Jak to wy mówicie? Lepiej umierać stojąc, niż żyć na kolanach? No, to sobie poumieramy...
Nie chcę!
- Poproś ładnie, żeby cię zabić bezboleśnie, to może się zastanowię...
Nie umiem!
- Manus constringo!
Straszliwa siła złączyła mu nadgarstki za plecami.
- Pamiętasz może, jakiego pierwszego zaklęcia was uczyli?
Pamiętał.

Susan Bones desperacko próbowała uzmysłowić sobie powagę sytuacji. Zabiła człowieka. Tak po prostu? Gdzie szok? Gdzie wyrzuty sumienia? Gdzie wałkowane do upadłego na literaturze rozterki Ala Davidsona?
Wielka Sala. Z roku na rok ta sama dekoracja na Dzień Pamięci.
Ponury głos Cedrika Diggory'ego:
- Chyba niewiele starszy ode mnie... Upadł. Twarzą w piach. Człowiek. Mój... pierwszy... człowiek!

Żadne takie. Chciał zabić Charliego. Ona była szybsza. Tak trzeba.

Terry wstał.
Pochylił się do przodu, wspiął na palce.
Pochylił się jeszcze głębiej, wyprężył jak struna. Złączone nadgarstki unosiły się coraz wyżej.
Stopy Terry'ego oderwały się od ziemi.
- Kurwa, zasłania ich!
Teraz Śmierciożercy nie musieli już się kryć, bezpiecznie osłonięci żywą tarczą, bujającą tam i z powrotem jak potworne wahadło, niestety ze zmienną prędkością.
- Diffindo! Diffindo! Diffindo!
Promienie zaklęć tryskały spod stóp i zza głowy Terry'ego.
- Dillabo!
Ostrołukowe okno nad miejscem, gdzie w kamiennej niszy leżał Collin Creevey, złożyło się, od jego dolnej krawędzi pełzła w dół pogłębiająca się rysa.
Krzyk. Krótki.
Grad cegieł.
Cisza.

- Kurwa, Charlie, zrób coś, bo zaraz nas wytłuką!
Charlie rozejrzał się błędnym wzrokiem, po czym porwał z kąta jedyny przedmiot, jaki przy dużej dozie wyobraźni można było nazwać miotłą, i schronił się z nim za kolumną. Dłuższą chwilę ostukiwał sprzęt różdżką, mamrocząc zaklęcia.
- Osłaniajcie mnie! Rzućcie parę odwracaczy pod bufet, i jakieś dobrze rykoszetujące zaklęcia też, i puśćcie za mną ogonówkę! Jak będę blisko, przemieńcie go!

Śmierciożercy patrzyli jak urzeczeni na lśniącoczarnego węża wijącego się między witrażami. Zielone ślepia spoglądały na nich ironicznie.
Łeb gada wpełzał już na sklepienie, gdy nagle Rokwood doznał olśnienia.
- To nie nasze! To oni! Serpentem evanesco!
Wąż zadrżał, ale pełzł dalej, absurdalnie szybko...
- Olać węża! - krzyknął Rabbastan Lestrange, zobaczywszy człowieka na absurdalnie krótkiej miotle wykonującego dziwne ewolucje wokół ażurowej konstrukcji pod sklepieniem. - Tam! Drętwota!... Dostał!

- Serce Jezusa, nadziejo w Tobie umierających... - wyszeptała Susan, patrząc, jak Charlie wraz z miotłą niczym nie hamowany spada spod sklepienia Wielkiej Sali, otoczony szkiełkami z rozbitego witraża.

Metoda swobodnego spadania może w sytuacji bojowej oddać nieocenione usługi, wymaga jednak nie tylko silnych nerwów, ale i dużego wyczucia. Jeśli się spóźni o dziesiątą część sekundy, roztrzaska się. Jeżeli się pospieszy o dziesiątą część sekundy, tamci się zorientują. Drugi raz mogą nie chybić.
Pochylił się do przodu. Miotła obróciła się styliskiem w dół. Lewą ręką złapał je od spodu, jak najdalej od siebie, prawą objął tuż przed sobą. Może nie patrzą, co robię... Teraz!
Szarpnął. Miotła skręciła gwałtownie w górę, muskając obrus (a może tylko tak mu się zdawało?), wytraciła prędkość akurat na wysokości Terry'ego. Wyrównał do poziomu, prawą ręką sięgnął po różdżkę, lewą wyciągnął przed siebie. Cienki kij zatrzeszczał ostrzegawczo.

- Na ziemię gnoja! - warknął Rokwood.
- Co?
W chwilę później Nick Lestrange zrozumiał, czego od niego chcą. Ale było już za późno.
- Herpestes!
Zaklęcie Deana nie chybiło celu. Zamiast dosyć wysokiego szesnastolatka w powietrzu bujał czworonóg o długości trzech stóp, z czego połowę stanowił ogon.
- Dillabo!
Trzy czwarte balkonu, z którego Śmierciożercy miotali zaklęcia, przestało istnieć. Stali na wąskiej kamiennej półce, stanowiąc doskonały cel.
- Liberacorpus! - ryknął Charlie, na pełnej prędkości odbijając od ściany.
Wielokrotnie zastanawiał się potem, jakim cudem udało mu się rzucić zaklęcie z doraźnie zaczarowanej miotły długości pięciu stóp, trafić w ruchomy cel i nie stracić panowania nad miotłą. W końcu doszedł do wniosku, że to jest po prostu nie do zrobienia, i przeszedł nad tym do porządku dziennego. Ostatecznie nie była to ani pierwsza, ani ostatnia rzecz niemożliwa, którą zrobił.
Ichneumon zaczął spadać. W ostatniej chwili złapał go za ogon.
Terry poczuł ostry ból w krzyżu i zemdlał.
Miotła wyprysnęła w górę, złamała lot w ślizgu na ogon, wykręciła pętlę. Promienie zaklęć tłukły szyby, odbijały tynk ze ścian, rozbijały w proch ośmiusetletnie ornamenty.
- Przejmijcie go! - krzyknął Charlie, rzucając na galeryjkę bezwładnego zwierzaka.
Nie mając jak wyhamować, znurkował, wyrównał tuż nad podłogą. Wiedział, że nie wyhamuje przed ścianą, a tym bardziej przed linią stołów. Przechylił się do poziomu, wykręcił miotłę poprzecznie do kierunku lotu, zniżył się tak, że kombinezon tarł o posadzkę. A prędkość wciąż była za duża.
Pełnowymiarową miotłę zbudowaną z myślą o lataniu pewnie by w tej sytuacji opanował. Ale na pełnowymiarowej miotle, gdyby ją nawet miał, nie wykonałby tych akrobacji na tak ograniczonej przestrzeni. Nawet na ósemce, o dziesiątce nie wspominając. Pięciostopowa kogucia miotełka do odkurzania tiar pozwalała na najdziwniejsze ewolucje, ale praw von Bielaua się nie oszuka – co zarobisz na sterowności, stracisz na stateczności. Zwłaszcza jeżeli to, na czym lecisz, ma o połowę za cienkie stylisko, a w ogóle nie zostało zbudowane z myślą o lataniu.
Odepchnął się od miotły. Trudno, raz maty rodyła, przynajmniej żywcem go nie wezmą. Bo że tego lądowania nie przeżyje, wiedział. Nie ma cudów. No dobrze, są, ale jemu się już tej nocy trafiły dwa.

- I co, Charlie, i co? - pyta trzyletni David. - To Adam i Ewa nie wiedzieli, że to głupio chodzić bez majtek?
- No, nie wiedzieli...
- To dobrze, że zjedli to jabłko, co?
...
- Weasley Charles... Gryffindor!
Od stołu Gryffindoru rozlega się zblazowany głos Billa:
- Królowa Elżbieta umarła...


- Tato!
Odstawił kufel spojrzał z lekkim zdziwieniem w stronę drzwi. Dwaj faceci stojący za plecami Rona uśmiechali się ironicznie.
- Incendio!
Ron osunął się na kolana, zaciskając skute ręce na genitaliach.
- Tatooooo...!!!
Swąd spalenizny. Krzyk przeszedł w wycie.
Otworzył usta i poczuł, że się dusi.
- Arthur, co ci jest?
- To samo....

Arthur Weasley był zły. Na siebie.
W pewnym wieku człowiek nie powinien bać się sam spać. Można się spierać, czy ten wiek to cztery lata czy pięć, ale pięćdziesiąt jeden (bez dwóch tygodni) to w każdym razie aż nadto dosyć.
A on się bał. Ostatnio koszmarne sny nawiedzały go co noc. Eliksir Bezsennego Snu można wziąć raz, dwa, góra trzy – tak też robił, ilekroć przychodziło mu nocować poza domem - ale nie można go sobie aplikować noc w noc.
Obecność Molly pozwalała mu nie zwariować.

Było cicho. Ze ścian sypał się gruz i szkło, w powietrzu latały promienie zaklęć. Było mu bardzo zimno, bolała go głowa i nie mógł się ruszyć. Było naprawdę bardzo cicho.
Charlie Weasley leżał pod dębowym stołem, w nabiegającej powoli krwią kałuży piwa, między resztkami salaterki z bigosem a rozbitym kuflem.
Nic nie bolało.
Psiakość, pomyślał, jakie życie, taka śmierć...

- Wyślijcie mnie po niego.
- Absurd – odparł krótko Ernie Macmillan.
- Masz inny sposób? - warknął Ron. - Obłóż mnie amortyzacją, daj Expulso i wyhamuj mnie przed lądowaniem, a potem ściągnij, wielka sztuka powiedzieć Accio Weasleyowie!
- W sumie ściągnąć przez Accio to go mogę i tak.
- Nie możesz, bo mu zrobisz taki krwotok, że trup na miejscu, a poleży tam jeszcze trochę, to się wykrwawi.
- Skoszą was obu! Sam zginiesz, a jemu nie pomożesz!
Ron wyciągnął różdżkę. Nie widział swojej twarzy, ale z wyglądu obecnych wnosił, że robi wrażenie.
- Masz pięć sekund – powiedział - a potem cię rozwalę i skoczę po Charliego na piechotę.
- Volenti non fit iniuria – zauważył Justyn Finch-Fletchley.

Było ciemno. Ciemność tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Dotykalna.
Nie bał się. Po raz pierwszy w życiu Collin Creevey kompletnie nie bał się ciemności.
Bolały go ręce, żebra, brzuch.
Ciemność kołysała się.
- Co on ma z tymi nogami? – pytał zirytowany kobiecy głos.
Z jakimi nogami, do cholery? On w ogóle coś takiego ma?
- A co ma mieć, jak mu na nich pół szkoły leżało? – odparł męski głos o wschodnim akcencie. - Kręgosłup cały, swoją drogą też nie wiem jakim prawem, ale od ogonowej w dół drobna kaszka w środku, obręcz biodrowa, kości udowe, stawy kolanowe...
Nic nie bolało. Spróbował poruszyć nogami. Nie udało się. Nic nie czuł.
- Stopy chyba całe, nie wiem jakim cudem...
- Żadnym cudem, po smokerskich glanach możesz pociągiem do Berdyczowa jechać. Mam nadzieję, że mu tam w środku chociaż jakieś mięśnie zostały, a nie ludzina mielona.
- Dasz radę to poskładać?
- Zwariowałaś, niby jak? Wydrylujemy go i niech mu odrasta, i nie ma że boli...

- A ty tu po co? - spytała ostrym głosem Poppy Pomfrey.
Ron miał szaloną ochotę odpowiedzieć jej coś tak głupiego, jak głupim wydało mu się pytanie, ale był zbyt zmęczony. Poza tym miał wrażenie, że jego prawy pośladek trzyma się w jednym kawałku tylko siłą wieloletniego przyzwyczajenia.
- Na opatrunek – jęknął.
- A gdzie ty niby jesteś ranny? - pielęgniarka obejrzała go nieufnie.
- W dupę, siostro! - wybuchnął, bo rana właśnie dała o sobie znać z nową siłą.
- Ja nie mam głowy do żartów, idź spać...
Odwrócił się i zaczął rozpinać kombinezon. Na prawym pośladku spodnie były już lepkie od krwi. Przez rozdarcie na biodrze przeciskały się pierwsze krople.
- Koleżanko – odezwał się tubalnym głosem czarodziej o posturze przerośniętego dźwiedzia - chyba lepiej będzie, jeżeli to ja opatrzę tego dżentelmena.

- Daj różdżkę.
Podała, nie wiedząc po co.
Starając się nie syczeć z bólu ani nie rozerwać świeżo zasklepionej rany na prawej łopatce, Charlie wyciągnął z kieszeni smokerski nóż i starannie naciął różdżkę w połowie długości.

Owen Cauldwell podskoczył, wieszając się u sznura dzwonu. Skulił się.
Powoli, jakby z wahaniem, sznur z uwieszonym do niego trzynastolatkiem ruszył w dół. Dzwon zadźwięczał żałośnie.
- Zejdź – usłyszał głos Euana Abercrombie. Zeskoczył na ziemię.
Sznur popełzł do góry. Dzwon znów przemówił. Euan podszedł do dzwonu, wyciągnął lewą rękę na wysokość swojego ucha, pociągnął energicznie i puścił sznur. Ogromna opuchlizna po prawej stronie czoła przysłaniała oko, nadając jego twarzy wyraz niezmiernego zdziwienia.
Owen podskoczył, łapiąc sznur w najwyższym położeniu, i skulił się. Dzwon odezwał się po raz kolejny.
Owen zeskoczył na ziemię.
- A poza tym? - spytał.
- Poza czym? - spytał Euan, znowu szarpiąc za sznur.
- Że Dumbledore...
Euan nie odpowiedział od razu, czekając, aż dzwon znowu uderzy.
- Poza tym to wiem tyle, że zwiali. Żeby kto jeszcze zginął, to nie wiem. Trochę rannych.
- Oni się chyba nie spodziewali, że... - zaczął Owen i urwał, znowu łapiąc sznur.
- Żeby nie kapelusze Weasleyów, toby gorzej było. Luna dostała Sectumsemprą i ma tylko siniaki.
- A ciebie kto tak urządził? - spytał Owen, wskazując ruchem brody bezwładnie zwisającą prawą rękę Euana.
- Sam się urządziłem – mruknął Euan. - Rzucałem Sectumsemprę, różdżka nagle odbiła, trzepnęła mną o ścianę. Ale chwasta wyrwałem.
Dzwon płakał.

Cholera, rozmyślał Ron. Biednemu zawsze wiatr w oczy.
Wsunął rękę w spodnie i zmacał bliznę. Urozmaicony górski pejzaż na powierzchni równej dłoni. No dobrze, trochę mniejszej...
Harry nic nie musiał robić, pomyślał, tylko się urodzić gdzie trzeba, świeci wszystkim tym sznytem na czole i patrzą na niego, jakby miał tam wybity co najmniej Order Merlina. A ja? Co klasa to na koniec roku na szpitalce, a to szachy, a to pieprzone pająki, jeszcze mi się to po nocach śni, potem mi Syriusz nogę złamał, a w zeszłym roku te cholerne mózgi, i nic, wszystko robi Harry Potter z towarzyszami. A teraz? Broniłem Hogwartu. Co tam broniłem - byłem ranny broniąc Hogwartu, rannego spod ognia wyniosłem! Mam z tego taką piękną bliznę... i nawet na basenie nikt jej nie zobaczy!

c.d.n.

(1) Billy Boy, sł. J. Rogacki, A. Mendygrał, autor melodii nieznany.
(2) Wg: Śmiały harpunnik, sł. Marek Siurawski, autor melodii nieznany.
(3) Bądź wierny, sł. Ryszard M. Groński, muz. Jan Pietrzak.
(4) Złoto dla zuchwałych, autor melodii nieznany, sł. Krzysztof Lebionko.
(5) Inszallach (ar.) - Jak Bóg pozwoli.
(6) Wj 17, 8-12.
(7) Sciurna (łac.) - wiewiórka.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Dom i świat - odc. 9
Możesz pisać nowe tematy
Możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu